Życie w Białym Ostrowie miało wiele ruchu i wcale próżniaczém nie było; temperament, charakter, nawyknienia pani Sędzinéj nie dozwalały jéj spocząć na chwilę. Nie tylko umysł jéj, ale ona sama ciągle była czynną.
Bez zajęcia chwili wytrwać nie mogła, a gdy jéj na niém zbywało, umiała je tworzyć sobie.
W początkach, upodobanie jéj w koniach, psach, zabawach męzkich, raziło i zdumiewało pannę Romanę, i mogło-by w istocie świadczyć na niekorzyść, gdyby dla tych miłośnictw zaniedbywała ważniejszych obowiązków.
Ale Sędzina na wszystko czas miała. Wstawała rano i natychmiast zaczynała się krzątać około swego kobiecego i ogólnego gospodarstwa.
Ubrana dziwacznie, na-pół po męzku, biegała do śpichrzów, do stajen, na folwark, w lecie po ogrodach; zachodziła do swych wychowanic, które bardzo ostro trzymała, ale po macierzyńsku. Często bardzo, gdy na wsi był kto chory albo skaleczony, nim przywołano cyrulika, biegła sama z flaszkami i lekarstwami.
Chociaż krzyczała, gderała i łajała okrutnie, nikt się jéj nie bał tak dalece, a że była niewyczerpanie dobroczynną, od rana do nocy przychodzili ludzie, baby z dziećmi, żebracy, biedactwo różne z okolicy, prosząc o pomoc.
W lecie, zasiadała w ganku i tam słuchała próśb; zimą, była na to izba wyznaczona, która się kawiarnią nazywała, dlatego, że na kominie pełno zawsze było garnuszków i imbryków, ale w istocie, była to jéj sala audyencyonalna. Tu się i apteczka znajdowała.
Zwykle każdy przychodzący podlegał examinowi, a dopiéro po nim dostawał, o co prosił. Sędzina, choćby niegodnym pomocy uznała kogo, dawała ją, ale z dodatkiem bury, nauki i groźby, któréj nigdy nie spełniała.
— Gdybyś nie łajdaczył, — mówiła do włóczęgów, — gdybyś nie pił i nie próżnował, nie chodziłbyś obdarty; ale Pan Bóg każe za złe płacić dobrém, więc ci się pomaga. Tylko patrzaj! jak się dowiem!! żebyś mi się tu więcéj nie pokazywał!
Dla biednego ludu była niezmiernie wyrozumiałą, nędzy przebaczała wiele.
— A my lepsi? — mówiła. — Biedaczysko się upije; słowo daję, że zziębłemu, głodnemu, znękanemu się nie dziwuję. Gdy my pijemy, to co innego, za to baty, baty!
Nie okazywała tego pobłażania zbyt jawnie, ale miała je w sercu, dlatego szorstkie jéj obchodzenie się nikogo nie zrażało.
Często znaczniejszą część ranka zajmowały te miłosierne uczynki.
Pozostawało cokolwiek czasu, miała teraz Romanę, z którą bardzo lubiła rozmawiać. Dawniéj nie czytywała prawie nic, męczenie oczu nad książkami niecierpliwiło ją.
Pisała téż jak kura. Romana czytywała jéj czasami teraz, i Sędzinę żywe słowo to przejmowało, poruszało, unosiło. Szczególniéj poeci. Pomimo to, sama książki nie mogła wziąć w rękę, bo ruch tak jéj był potrzebny, że rzadko, i to z musu, przysiadała.
Dowiedziawszy się, że Gryźdówna lubiła muzykę i wiele się nią zajmowała, nic jéj nie mówiąc o tém, sprowadziła fortepian.
Muzyki jednak, oprócz najprostszych melodyi, nie lubiła. Fortepian postawiono na górze i Romana mogła sobie przypominać swych ulubieńców: Schuberta, Schumanna, Mendelssohna.
Jéj więc czas tu upływał bardzo znośnie. Chociaż Sędzina się opierała temu, zaczęła się dziewczętami, wychowanicami jéj, po kilka godzin na dzień zajmować.
Po obiedzie rzadko kto nie przyjechał. Zamarski był gościem aż do uprzykrzenia, ale go tu nie uważano za obcego, Sędzina się nim posługiwała.
Z sąsiadów mało kto czegoś nie potrzebował od Sędzinéj.
— Bezdzietna, majętna, — mówiono sobie, — powinna świadczyć.
Jakoż świadczyła: dawała zboże nasienne, pożyczała na chleb, dzieliła się pieniędzmi. Wśród zajęć tych, czasem jak piorun na nią spadała tęsknica za lasem i polowaniem, przypomniał się ojciec, młodość. Ruszała w las i to ją na długo odżywiało a rozweselało.
Słowem, nie było nudy i spoczynku w Białym Ostrowie.
Z życiem tém Romana, choć jéj w początkach się wydawało nieco dziwaczném, oswoiła się łatwo, i nie znajdowała go zbyt ciężkiém do dźwigania. Tylko myśl o ojcu i tęsknica za nim je truła.
Do gości zwykłych w Białym Ostrowie, wraz z wzięciem dzierżawy Zalesia przez Maurycego, przybył i on, bo mnóztwo było drobnych spraw, wynikających z tego stosunku, które najłatwiéj się rozwiązywały osobistém widzeniem się.
Sędzina lubiła go, jakby był jéj własném dzieckiem. Podobało się jéj w nim męstwo, prostota, spokój umysłu i pracowitość. Wprawdzie często w rozmowie czuła, że mu wykształceniem nie wyrównywa, ale ze szczerością wielką zaraz się do tego przyznawała.
— Coś to już zanadto rozumne dla mnie — mówiła, — wytłómacz mi, proszę. Umysł mam nie nawykły do łatania po wysokościach.
W początku, panna Romana przy odwiedzinach Sołomereckiego rzadko wychodziła, naganiła jéj to Sędzina.
— Nie dzicz się — mówiła. — Jestem pewna, że ty z nim lepiéj potrafisz mówić, niż ja, a on się rezerwie. Nudzić się musi strasznie.
Zwolna więc, posłuszna, panna Romana ukazywać się zaczęła. Siadała z daleka, mało się mieszała do rozmowy, lecz Maurycy, jakby umyślnie ją wyzywał; a gdy raz ją co zajęło, nadto była żywą, aby się nie poddać mimowolnie urokowi rozmowy.
Oczytana bardzo, nawet w tych przedmiotach, które nie wszystkim kobietom są dostępne, dziwiła często Sołomereckiego, gdy się wydała ze swą nauką i wstydziła się jéj niemal, nie mając wcale chęci popisywania się. Wyrywało się jéj to mimowolnie.
Maurycy, któremu bardzo zbywało na towarzystwie właściwém, znajdował wielką przyjemność, zbliżając się do Romany, która go zrozumiéć mogła.
Lecz samo nazwisko Gryżdy i Sołomereckiego zapobiegało, ażeby stosunek ten przybrał jakieś znaczenie, inne nad wzajemny szacunek.
Romana nie była wcale zalotną, czuła się nie piękną, była dosyć dumną, więcéj daleko ceniła swoje wykształcenie, niż postać.
Myliła się wszakże w ocenieniu powierzchowności, która miała oryginalność i wdzięku wiele, ale takiego, na jakim się nie każdy poznać może. Twarzyczka jaśniała intelligencyą, ustom może nadto sarkazmu gorycze życia teraz nadały, oczy były rozumne. Co się tycze małéj figurki, téj nic zarzucić nie można było, a ubierać się umiała tak, że w prostym szlafroczku było jéj ładnie.
Nie stroiła się nigdy, ale miała smaku wiele. Była sztywną trochę, lecz i to jéj nie odejmowało wdzięku. Starsza nad swój wiek umysłem, postacią była bardzo młodą.
Z Sędziną po niedługim czasie doskonale się rozumiały i przylgnęły do siebie. Brodzka tylko pojąć nie mogła, jak takiemu Gryżdzie taka córka się mogła dostać.
Mówiąc o niéj sam na sam z Sędziną, Sołomerecki również podziwiał tę ogromną różnicę między ojcem cynikiem, a córką, która żyła samą poezyą i ideałami.
Zdaje się, że po piérwszych kilku spotkaniach, w których Romana i Sołomerecki nadto pamiętali o swoich nazwiskach, stopniowe oswojenie się, pewne spoufalenie, zatarło nieprzyjemne to wspomnienie.
Romana stała się śmielszą i otwartszą, co jéj wyszło na korzyść, Maurycy również mniéj ceremonialnym.
Sędzina, widząc, że się doskonale bawią z sobą, wcale im nie przeszkadzała, a na myśl jéj nawet nie przyszło, aby z tego cokolwiek innego mogło wyrosnąć, nad dobrą znajomość i życzliwość.
— Niech choć córka zapłaci trochę długu ojca, rozrywając go — mówiła, śmiejąc się. — Ona nie kokietka, a on o kobietach ani myśli. Nareszcie Gryżdówna, to dosyć.
W czasie, gdy pan Zenon zapędził się był aż do starania o pannę Benignę i miał z nią się żenić, na Romanę, uważając ją za wydziedziczoną, mało kto spojrzał i zajmował się nią. Po zerwaniu z Benisią, szlachta okoliczna zaczęła ważyć i rachować, że, bądź co bądź, ona odziedziczy Dubińce, i niektórzy kawalerowie nie bez myśli starali się wciskać do Białego Ostrowu i zbliżać do Romany.
Nikomu się nie poszczęściło. Można było powiedziéć, że aż nadto rześko i stanowczo, prawie niegrzecznie, opędzała się tym staraniom. Oburzały ją. Przy tém, w poczciwéj téj młodzieży nic znajdowała żadnego, który-by jéj dorównywał głową, i zaledwie sprobowała którego z nich, naprowadzając rozmowę na ton nieco wyższy, nie potrzebowała już badać dłużéj. Wymagała wiele.
Jeden Sołomerecki mógł z nią parę godzin gawędzić i oboje nie czuli się znużonymi. Poezya, sztuka, świat, ludzie, dostarczali treści. Maurycy wiele mówił o pobycie za granicą, o wszystkich nowych zagadnieniach społecznych, któremi i ona się zajmowała; nawzajem Romana w świat idealny go wprowadzała, który on pojmował, jako dopełnienie rzeczywistego, jako postulat niedościgniony.
Niekiedy Sędzina, po swojemu, zamaszysto się wmieszała do téj rozmowy, rozstrzygając kwestye po kozacku, co budziło wesołość.
Trafiło się, że tak czasem we trojgu, albo we czworgu, gdy Dziekan przyjechał w odwiedziny, zapominali się do późnéj godziny i Maurycy po nocy wracał do Zalesia.
Po upływie pewnego czasu, Sołomerecki, robiąc z sobą rachunek sumienia, musiał się do tego przyznać, że gdyby mu tu Romany zabrakło, bardzo-by tęskno było i pusto.
Gryżdówna też myślała, że ten książę, który sobie tytułu książęcego nie pozwalał dawać, był jednym z najprzyjemniejszych ludzi, jakich w życiu spotkała. Nie spotykała ich wielu, ale, ostatnie lata na pensyi spędziwszy, wielu nauczycieli, bardzo wykształconych i niepospolicie udarowanych widywała często, a żaden z nich nie dorównywał w jéj przekonaniu Sołomereckiemu.
Bezwiednie zapewne jego młodość, urok bardzo wdzięcznéj powierzchowności, wpłynęły na ten sąd o nim; lecz Romanie się zdawało, że gdyby był starym, brzydkim, siwym, równie-by go ceniła.
Ten zawiązek jakiegoś uczucia pomiędzy dwojgiem młodych ludzi, powtarzamy, nie miał żadnego podobieństwa do jednéj z mnogich a przerozmaitych, tak zwanych, miłości.
Była to, co najwięcéj, dobra, serdeczna, rozwijająca się bujno przyjaźń, sympatya raczéj umysłów, niż serc.
Sołomerecki, myśląc o Gryżdziance, niezmiernie nad jéj losem ubolewał. Co za szkoda istoty, obdarzonéj tak szczęśliwie a skazanéj na los, który nigdy zaspokoić jéj nie może. Co ją czeka? Córka Gryżdy!
W inny sposób Romana litowała się nad Maurycym, skazanym na pracę malutką, niewdzięczną, gdy mógł-by był na inném polu tyle uczynić. Przekonaną jednak była, że on sobie drogę musi wyrobić i dojść wysoko.
Właśnie przyjaźń ta dwojga zbliżonych do siebie młodych ludzi była w dobie najpiękniejszego rozwoju, gdy ksiądz Piszczała, po bytności swéj w Dubińcach, a która go napełniła smutkiem, przybył zdać sprawę Sędzinie z tego, co słyszał i czego był świadkiem. Byli sami, mógł więc mówić otwarcie.
Odmalowawszy jaskrawy obrazek owéj uczty
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/45
Ta strona została skorygowana.
TOM DRUGI.
I.