Rozpatrywał się w ludziach, bo oprócz tego wymagał, aby ten mąż był piękny, młody, przyzwoicie ogładzony, aby w świecie miał, albo mógł sobie wyrobić pewne stanowisko. Takiego, który-by wszystkim wymaganiom odpowiadał, nie widział; nie wątpił jednak, że go znajdzie.
Młodzież zaczynała wciskać się i zaglądać, szorstko przyjmowana zawsze przez Romanę.
Oprócz Maurycego, jeden tylko doktor Fiszer był w łaskach, o tym zaś, jako o pretendencie, mowy być nie mogło.
Gryżda przezywał go niemiecka pigułką i słuchać o nim nie chciał.
Widoczném było, że Niemiec mocno był Gryździanką zajęty, ale nie łudził się i ukrywał sentyment, nie znajdując w pannie żadnéj zachęty. Była z nim na najlepszéj stopie, bawił ją, lubiła go; lecz ile razy potrącił o serdecznego coś, śmiała się.
— Wiesz, szanowny konsyliarzu, że ja tak jestem upośledzoną, iż nie mogę zrozumiéć żadnéj miłości, która tak ślicznie wygląda w poematach, ale jéj niéma na świecie. Są chwilowe jakieś zawroty głowy, są namiętności; ale idealnéj miłości... zgodzisz się na to...
Fiszer, jako lekarz, może się na kwestyą inaczéj zapatrywał, lecz kochał się i nie mógł zaprzéć serca. Stawał więc po stronie poetów i miłości.
Romana wyśmiewała się nielitościwie z zapałów, z przysiąg i z całego tego aparatu romansowego, który się jéj niedorzecznym wydawał.
Rozmawiać w tym przedmiocie było jéj nioznośnem, krzywiła się i natychmiast przechodziła do innego. Fiszer powiadał sobie, iż chłód ten serca był spadkiem krwi po ojcu.
Nie zrażało go to od nawiedzania Dubiniec, bo, nawet grzecznie odepchnięty, znajdował wielką przyjemność w rozmowie, któréj wdzięku dodawał dla niego język niemiecki.
Po święcie głosił on tylko pochwały i nie taił uwielbienia dla Romany. Utrzymywano powszechnie, iż była bez serca, dziewczyną bardzo rozumną, wykształconą, ale tak twardą i tak sceptyczną, jak ojciec.
— Wyjdzie ona za mąż przez rachubę, — mówiono, — to nie ulega wątpliwości; ciekawa tylko rzecz, na czém ona będzie opartą?
Śmielsi mężczyźni przewidywali, że się to wszystko skończy na Sołomereckim i znajdowano to prawie naturalném.
Nie znano pana Maurycego.
Zalesie jego, choć zwabiało coraz więcéj gości, nikt z nich pochlubić się nie mógł szczególniejszą przyjaźnią i poufałością z Sołomereckim, aż do przybycia do miasteczka pana Grzegorza Moraszki.
Ów Grzesio, ubogi szlachetka, gdy Maurycy był jeszcze przy bonie i początkowym nauczycielu, był mu dodanym do towarzystwa, a jak dawniéj to określano, do emulacyi.
W latach, gdy się najserdeczniejsze zawiązują stosunki, Grześ bawił się, swawolił i za pan brat żył z Sołomereckim. Późniéj Maurycego wysłano za granicę, a Grześ został w kraju, z wielką biedą kończąc szkoły i dobijając się uniwersytetu.
Zdolności miał wielkie, zwyciężył więc przeszkody, które stawia niedostatek, i dobił się stopnia, wszedł w służbę, a nareszcie tak umiał się w niéj odznaczyć, że dostąpił urzędu prokurora, i właśnie téj zimy zjechał w te dawno znane okolice, czém się niewymownie cieszył.
Znalazł tu wprawdzie tylko groby rodziców, ale są mogiły, które dla nas mają więcéj życia, niż ludzie żywi.
Moraszko, w téj walce o byt, którą zwycięzko odbył, wyrobił się na człowieka niepospolitego, chociaż znać na nim było, że nie jedna ręka mistrza nad tém dziełem pracowała.
Ocierając się między ludźmi różnych narodowości i pojęć, pochwytał od nich téż najróżnorodniejsze zasady i zlepił je z sobą, na własny użytek.
Było w nim sprzeczności wiele, sam on to czuł, ogólna fizyognomia człowieka, przy polorze pewnym, więcéj mówiła o stanie duszy zbolałym, niż o wewnętrznym spokoju. Żartował sobie ze wszystkiego, i tém pokrywał, co mu dolegało, czego pogodzić nie mógł, co go piekło.
Był to jednak tak, jak go fata uczyniły, w towarzystwie nadzwyczaj miły i wesoły człowiek, uprzejmy dosyć, chociaż słabe strony we wszystkiém upatrywał najpierwéj, co oznacza brak miłości bliźniego.
Z tego uczucia rzewnego pozostało mu tylko to, co z przeszłości wyniósł, co kochał, nim się nauczył ludźmi pogardzać grzecznie. Na samę wzmiankę, iż Sołomereckiego tu znalazł, stary Grześ się obudził w prokurorze.
Trzeciego dnia po przybyciu swém do miasteczka, siadł na bryczko i pędził do Zalesia. W progu dworku stał Maurycy.
Prokuror z miną nadzwyczaj urzędową i sztywną powitał go i zagadnął.
— Poznajesz mnie, książę?
Patrzyli sobie długo w oczy, Sołomerecki nie mógł nic sobie przypomniéć.
Wszystko było w nim zmienione, aż do włosów, które pociemniały, aż do głosu, który zgrubiał i nabrał wyrazu surowszego. Jeden uśmiech pozostał ten sam od dzieciństwa, i gdy Grześ się uśmiechnął, Sołomerecki krzyknął:
— Grześ! — i rzucił mu się na szyję.
Weszli razem do domu, trzymając się za ręce. Od czasu, jak się rozstali i nie widzieli, upłynęło lat kilkanaście; rośli i rozwinęli się pod zupełnie różnemi wpływami: jeden z nich kształcił się na ideach zachodnich, drugi dojrzewał na północy; charaktery zresztą były nie jednakowe, a, pomimo to wszystko, węzeł, który ich łączył niegdyś, gdy byli chłopiętami jeszcze, trwał nierozerwany, obu im serca biły.
Prokuror miał łzy na oczach.
— A! mój książę — począł.
— Daj że ty mi z tytułem pokój raz na zawsze! — zawołał Maurycy, — nazywałeś mnie Morysiem, ja ciebie Grzesiem; zostańmy dla siebie, czém byliśmy.
— A! — podchwycił posłuszny Moraszko — czym ja się spodziewał, żebym tu Was znalazł, w téj dziurze, na małéj dzierżawce, a sam zjechał jako urzędnik tam, gdziem biegał boso, jako pauper. No, mniejsza o mnie, ale Wy...
— Przecięż nie użalaj się tak bardzo nade mną, — rzekł wesoło Sołomerecki — nie czuję się wcale nieszczęśliwym. Ruinę widziałem od dawna i byłem do niéj przygotowanym. Nie znalazłem wprawdzie większego zajęcia, choć jestem rolnikiem i technikiem nie najgorszym, ale mam dach, mam robotę tymczasem, mam tu bardzo poczciwych ludzi i współczucie; czyż to znowu tak bardzo złe jest?
— Było by dobre dla kogoś innego, — rzekł Grześ.
— Ale ja siebie nie mam za wyjątkową istotę — zawołał Maurycy. — Mówmy o czém inném.
— Ja właśnie przyjechałem po to, aby mówić i pytać bardzo wiele, — rzekł Grześ. — Choć tu strony moje rodzinne, ale nie znam nikogo, mam nadzieję, że mnie nauczycie tutejszych ludzi.
— W jedném słowie zamknę wszystko — przerwał Sołomerecki — najpoczciwsi ludzie w świecie!
— Wszyscy.
— Co do jednego!
— No, a Gryżda? bo o tym mi już okropności opowiadano!
Sołomerecki zaciął usta.
— Gryżda, widzisz Grzesiu, ma córkę, (nie ładną) ale tak zacną, miłą i rozumną, że za to mu trzeba przebaczyć, iż jest...
Połknął ostatni wyraz.
— Z tym jednym wyjątkiem, powiadam ci, — ciągnął dalej Sołomerecki, — wszyscy choć do rany przyłożyć. Dziekan jest świętością samą! co chcesz, nawet Niemca tu mamy takiego znośnego, że aż żal, iż jest Niemcem.
— A Bezdonów? — po cichu spytał Grześ.
— Wyśmienity! — odparł Maurycy. — Jest to człowiek, który złego nie szuka, pokój lubi, zgodę uznaje jako najlepszy sposób rządzenia ludźmi. Nie drażni nikogo, a wszyscy go kochają.
Grześ potrząsnął głową.
— Mój Morysiu, — rzekł po staremu — coś mi się wydaje, że ty to widzisz w zbyt różowych barwach.
— Przekonasz się — odparł Maurycy, — jeżeli tylko życie nie wlało w ciebie tego kwasu, który potém wszystko zatruwa, a wzrok i sąd fałszuje.
— Mam prawdę wyznać? — odezwał się Grześ. — W istocie, nie jestem wcale takim, jak ty, optymistą. Jeślim nie skwaśniał, tom zgorzkniał nieco. Czarne strony łatwiéj widzę, niż jasne, ale to nie przeszkadza mi jasne wielbić i oceniać.
Dnia tego Grześ z Sołomereckim przesiedzieli z sobą noc całą. Oba potrzebowali się na nowo poznać z sobą; Maurycy wyspowiadał mu się cały, Grześ mniéj może był szczerym, ale i on się nie taił z tém, co w sobie nosił.
Sołomerecki zyskał w tym starym towarzyszu to, czego każdy niemal człowiek potrzebuje: kogoś do podziału uczuć i myśli. Biada tym, co potrzeby przyjaciela nie czują i żyją w sobie samych. Vac soli! jest wiekuistą prawda, i nie tylko nieszczęściem osamotnienie, ale dowodem ułomności. Źli zawsze zamykają się w sobie.
Wprawdzie dwaj ludzie ci nie byli do siebie podobni: Grześ nie miał tak rozwiniętego umysłu, ale władzę pojmowania i przyswajania sobie wszystkiego bardzo wielką. I on także w pospolitém życiu nie łatwo znajdował ludzi, którzy by z nim stali na równi, Sołomerecki więc był mu wielce pożądanym.
Bystrego wejrzenia Moraszko, choć rozpytywał o sąsiedztwo, w parę tygodni tak dobrze je już znał, jak Maurycy.
Z Sędziną poznał się, przy piérwszych odwiedzinach stanąwszy na stopie poufałéj. Pomogło mu do tego, że był przyjacielem Sołomereckiego, a nadewszystko, że otwarcie się przyznał, iż był chłopcem bez butów, gdy go do Dubiniec wzięto.
Brodzka widziała w téj szczerości dowód pięknego charakteru.
Gryżda, który miał mnóztwo interesów, nie czekając na odwiedziny Moraszki, sam pojechał do niego z czołobitnością. Nawzajem uczuli wstręt do siebie; Grześ jednak, słysząc z ust przyjaciela pochwały nadzwyczajne, oddawane Romanie, które nawet ściągnęły podejrzenie, że się w niéj kochał, pojechał umyślnie dla przypatrzenia się z blizka temu fenomenowi.
Gryżdzianka w ogóle wszystkich nie starych ludzi przyjmowała tak chłodno, jakby ich odstręczyć chciała.
Będąc do tego przygotowanym, Grześ przy piérwszém spotkaniu się z nią pochwalił się tém, iż był najstarszym i najlepszym Sołomereckiego przyjacielem. Pomogło mu to.
— Widujesz pan księcia? — zapytała.
— Bardzo często — rzekł Grześ.
— Powiedz-że mi pan, jak mu idzie? co robi? — rzekła Romana, nie tając się z sympatyą dla niego. — Mam największy szacunek dla Sołomereckiego, — dodała. — Widywałam go częściéj, jakiś czas mieszkając u Sędzinéj; nie znam milszego człowieka.
— Z ust pani, to bardzo znaczące wyznanie — szydersko nieco odezwał się prokuror — czy mi wolno mu to powtórzyć?
Trochę się zarumieniła Romana.
— Zdaje mi się, że powinien się domyślać, jak go cenię — odpowiedziała. — Nie robię z tego tajemnicy, ale jeżeli pan z tego zechcesz wyciągnąć wniosek jaki, to się omylisz.
— Chociaż krótko jestem tutaj, — przerwał gość, — ale już wiem, że pani jesteś istotą wyjątkową i... nie możesz być nawet posądzoną.
To rozśmieszyło Romanę.
— W istocie, — rzekła, — jestem istotą nie wy-
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/52
Ta strona została skorygowana.