jątkową, ale zimną. Nie miałam kogo kochać, bo nawet ojca widywałam rzadko dawniéj, i tak mi się szczęśliwie serce zamknęło.
— Ktoś przecie klucz do niego znajdzie — rozśmiał się prokuror.
— Wątpię — odparła Romana — mam mocne postanowienie zostać swobodną i nie być niczyją niewolnicą.
— Ale przecież za maż wyjść będzie potrzeba! — rzekł prokuror.
— Konieczności nie widzę — odparła Romana.
— Mam jéj dowodzić? — żartobliwie odezwał się gość.
— Dziękuję; znam wszystkie argumenta, które za tém przemawiają, ale serce moje ma ich więcéj jeszcze przeciw.
Moraszko nadspodziewanie długo zabawił w Dubińcach. Stosunkowo Romana przyjęła go lepiéj, niż innych. Ponieważ był wielkim miłośnikiem muzyki, wyprosił sobie nawet, żeby mu zagrała, i został zachwycony. Naostatek, gdy żegnać się przyszło, z uśmieszkiem spytał, czy nie ma jakiego zlecenia do Sołomereckiego, do którego wprost ztąd jechał.
— Owszem, najpiękniejsze ukłony — swobodnie odezwała się Romana, — i niech mu pan powié, że teraźniejszéj wiosny Dubińce są bardzo piękne, rozkwitłe, pachnące. Mógł-by przyjechać swego Symeona odwiedzić, a jabym miała przyjemność spotkać go w parku.
Powiedziała to z taką otwartością, iż prokuror się zdumiał.
— Dziwi to pana, żem tak zuchwałą względem młodego człowieka? — zapytała. — Powinno jednak dowieść tylko, że w przyjaźni mojéj dla księcia niéma nic, czego bym się mogła zawstydzić i potrzebowała ukrywać.
Było coś tak niezwykłego w mowie i postępowaniu Romany, że Grześ wyjechał pijany nią, i nie mogąc zrozumieć tego, jak Gryżda podobną córką mógł się pochwalić.
Nie miał potém nic pilniejszego, jak, przybywszy do Zalesia, bytność swą w Dubińcach opisać, rozmowy powtórzyć i ukłon z życzeniem oddać, komu był przeznaczonym.
— Słowo daję, — rzekł, — dziewczyna mi głowę zawróciła, a i Morysiowi nie bardzo-bym życzył igrać z tym ogniem, aby się nie oparzył.
— Bądź o mnie spokojny — rozśmiał się książę. — Nie będziemy nigdy niczém więcéj dla siebie, jak bardzo dobrymi przyjaciółmi.
— Pojedziesz do Symeona? — zapytał Grześ.
— Muszę nawet, bo podobno leży chory, a jest poczciwym starym moim przyjacielem. Winienem mu to.
— I dwie pieczenie przy jednym ogniu upieczesz, — dodał poufale Moraszko. — Byle tylko drugiéj nie popsuło spotkanie się z tym wielce obrzydłym Gryżdą.
Ów wielce obrzydły Gryżda, który się tak nie umiał podobać Moraszce, od powrotu Romany jednakże, zdaniem wszystkich, zyskiwał wiele i stawał się wcale znośnym. Dziekan piérwszy to postrzegł, że z dawnym swym cynizmem i logiką a zasadami, które głosić był zwykł, wcale nie występował. Do ludzi się po trosze akomodował, unikał sądów o niech, stał się niemal uprzejmym.
Wiele osób, skruchę w tém upatrując, brało go w obronę, przejednywano się z nim, tłómaczono. Otwarty dom, dobry stół, przyczyniały się do tego. A ponieważ na rozumie nie zbywało obżałowanemu, i nieraz dobrą mógł posłużyć radą, zwolna Dubińce zaludniać się poczęły. Zawiązywały się stosunki. Znajdowano, że początkowe postępowanie było nierozważnem. Szczęśliwy ten zwrot jednakże na humor i usposobienie starego nie miał wpływu.
Chodził zawsze smutny i znudzony.
Przyczyniało się do tego to, że ze zmianą trybu życia nadzwyczaj się zwiększyły wydatki, i że ten, co nawykł był tylko robić pieniądze, patrzył teraz, jak one mu w rękach topniały i nikły.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/53
Ta strona została skorygowana.