Sam jednak Maurycy postrzegł wprędce, iż podobne wychowanie uczyniło by go bezbronnym do walki z losem.
Z własnéj więc woli, skierował się ku temu, co swemu położeniu i tradycyom domowym uznał najwłaściwszém: do rolnictwa i tych gałęzi przemysłu, które z niém są w najbliższym związku.
W Belgii miał zręczność najlepszą przypatrzéć się gospodarstwom rolnym, do najwyższego stopnia wydoskonalonym, opartym na zasadach rozumowanych, zastosowanym do potrzeb i wymagań miejscowych. Umiał z tego korzystać, nie przywiązując się ślepo do żadnych formułek, lecz pojmując gospodarstwo rolne w sposób szeroki, rozumny, jako naukę, która w każdym kraju i rozmaitych warunkach odmiennie być musi wyzyskiwaną.
Łudził się nieco pan Maurycy, że, bądź co bądź, z majątku ojcowskiego coś mu zostać powinno, a z téj resztki chciał się pracą dorabiać. To było jego marzeniem. Zbierał więc zapasy wiadomości, doświadczeń, jeździł, studyował, uczył się, zapisywał, mając ten cel jeden, aby to kiedyś na korzyść swoję i kraju obrócić.
Żadna gałąź gospodarstwa i przemysłu nie była mu obcą. Ponieważ ojciec uparcie go trzymał, pod rozmaitemi pozorami, za granicą, korzystał z tego i z kolei przechodził do pojedyńczych gałęzi rolnictwa i przemysłu, starając się bliżéj w nie wejrzéć i wtajemniczyć.
Lata te studyów swobodnych przeszły mu dosyć przyjemnie, jednakże tęsknota za domem czuć się dawała. Maurycy, chociaż lat wiele przebył za granicą, kochał kraj i miał go w żywéj pamięci. Podobało mu się wiele rzeczy widzianych u obcych, a jednakże cały ten, okrzyczany za bezładny, organizm naszego społeczeństwa rozumiał, tłómaczył sobie i widział w nim zaród, z którego najpiękniejszy porządek mógł się rozwinąć.
Przekonaniem jego było, że żadna społeczność zdrowo i normalnie się rozrosnąć i spotężniéć nie może, jeżeli nie stanie na gruncie własnym, nie oprze się na żywiołach i formach wyrobionych przeszłością, że radykalizm może prędzéj sprowadzić chorobę, niż powrócić zdrowie. Na tle tych wyobrażeń Maurycy malował sobie przyszłość taką, jaka z danych pozostałych i tradycyi naszych wykwitnąć była powinna, posiłkując się tém, co istotny postęp do skarbnicy ogólnéj przynosił.
Pomiędzy ojcem i synem, tak niepodobnymi do siebie, stosunek był osobliwy. Książę Leon na swój sposób kochał syna, ale się go obawiał i wstydził. Im Maurycy więcéj poważniał, tém ojciec czuł się daléj od niego. W rozmowie między nimi z trudnością się znalazły takie punkta zejścia, na których-by długo razem pozostać mogli. Ojciec wynajdywał mu rozrywki, wymykał się, z udawaną wesołością pozbywał ciężącego mu syna.
Z wielką czułością i poszanowaniem dla ojca, Maurycy wiele rzeczy nie widział dobrowolnie, aby nie stracić dlań czci należnéj.
Można było powiedziéć, że mało się co znali.
Śmierć księcia Leona, choć głęboki żal obudziła w synu, nie mogła go rozrzewnić, bo oddawna los ich rozdzielił i uczynił prawie obcymi sobie.
Nim przybył Maurycy, Gryżda, który miał powody śpieszenia się, sprawił pogrzeb nieboszczykowi, pretensye swe do majątku prawnie ubezpieczył, zrzucił maskę i ogłosił bankrutem zmarłego. Wszystko to spełnił w sposób tak cyniczny, oburzający, iż nie było człowieka, w którym-by postępowanie jego nie obudziło pogardy.
Śpiesząc do majętności, którą jeszcze domem nazywał, Maurycy, ostatniego dnia podróży zmuszonym był zajechać do miasteczka najbliższego. Spodziewał się tu zasięgnąć bliższych wiadomości, bo list Gryżdy był skąpy w szczegóły i brutalnie tylko oznajmywał mu o zgonie ojca.
Od bardzo dawnego czasu, stary Natan Lubliner, jeden z najmajętniejszych izraelitów, był w stosunkach ścisłych z Sołomereckimi. Wiadomo, jak u nas gospodarzyło się dawniéj, nie mogąc nigdy obejść się bez faktora, bez plenipotenta żyda, bez tego czynnego pośrednika, który próżniakom panom wiele zachodów oszczędzał i naturalnie płacić sobie kazał za to.
Lecz pomijając zapłatę i wyzyskiwanie, wszystkie niedogodności tego stosunku i słabe jego strony, często na dnie związku, którego niekiedy pan, ale bardzo często i żyd padał ofiarą, coś się takiego wyrabiało, co przywiązaniem, nałogiem serdecznym, nawet wzajemną miłością nazwać było można.
Natan Lubliner nie zaprzeczał temu, że wiele z Sołomereckich korzystał, ale gniewał się na starego za jego postępowanie lekkomyślne i na ruinę domu patrzał z boleścią.
Było w tém może trochę rachuby, ale i uczucia niemało. Żyd dał-by był wiele, aby dom od upadku ocalić.
Postępowanie Gryżdy Natana nie zdziwiło wcale, koniec taki przewidywał on wcześnie, ale nie wyobrażał go sobie tak cynicznym, tak okrutnym i drapieżnym.
Natan był jedną z tych starych malowniczych postaci żydów naszych, które jakby dla malarza są stworzone. Semickie jego rysy, które wiek oblał powagą, nadawały mu coś patryarchalnego. Nosił długą brodę siwą, a sześćdziesiąt kilka lat życia nie przygarbiły go wcale, i gdy z podniesioną stanął głową we drzwiach swojego pięknego, nowego domu, niemal pańską miał postawę.
Człowiek był na pozór zimny, bo panować umiał nad sobą, ale krew w nim kipiała gorąca, która się niekiedy ruchem, rumieńcem a nawet słowem zdradzała. Zaledwie się ono wyrwało mu z ust, natychmiast się hamował.
Rozumie się, że Natan należał do starozakonnych ścisłéj obserwancyi, chociaż syn jego, na którego wpłynęło wychowanie, jakie odebrał, liczył się do reformowanych i, zatrzymawszy wiarę, bo zmiany jéj ojciec-by nigdy nie dopuścił, nie wiele do niéj przywiązywał wagi. Pan Rafał Lubliner ubierał się już jak wszyscy, jadł razem z chrześcijanami, nie przebierając w potrawach; a jednak uznawał się izraelitą, może dla tego, że widział w trzymaniu się społeczeństwa swojego, tak solidarnie związanego z sobą siłę, któréj straconéj nicby mu wynagrodzić nie mogło. Rachował téź bardzo trafnie, że do nowego społeczeństwa wcielić się i być przez nie przyjętym nie jest łatwo, a stare ma to, na czém zbywa innym: więź silną, solidarność ogromną, karność, która staje za potęgę.
Natan zupełną swobodę zostawił synowi, ale wiedziéć szczegółowie nie chciał, do jakiego stopnia on jéj używał lub nadużył.
Oprócz pana Rafała, Natan miał tylko córki, które more antiquo, za bogatych współwyznawców powydawał, więcéj im posagu, niż wychowania, dostarczywszy.
On i pani Sara Natanowa, powolna, otyła, poważna, milcząca kobieta, która oprócz rodziny swéj nie znała nic, zajmowali domowstwo nowe w miasteczku, téż starym obyczajem będące rodzajem gospody.
Do Natana zajeżdżało zwykle co było najdystyngowańszego w okolicy. Wszystkie tego rodzaju gospody tak są do siebie podobne, iż opisywać dworu tego niepotrzebujemy.
Gdy Maurycy, wyskoczywszy z bryczki, szybkim krokiem wchodził na ganek, Natan z wyciągniętemi rękoma wystąpił naprzeciw niego.
Oczy miał niemal załzawione; widok młodzieńca, którego czuł sierotą i pokrzywdzonym, serce jego poruszył. Z oznakami najwyższego współczucia pokłonił mu się z poszanowaniem. Razem weszli do pokoju gościnnego. Maurycy, przejęty téż wspomnieniami, długo przemówić nie mógł.
— Mój panie Natanie — odezwał się w końcu, wskazując mu krzesło i sam rzucając się na drugie — powiedz że mi, co to było! Chorował? Kto go leczył? Sił miał wiele, wiek nie podeszły. Śmierć tak nagła...
Natan nie mógł myśli swéj wypowiedziéć przed synem, podniósł ręce do góry.
— Co to było! Wola Boża! — zawołał — Doktor Fiszer powołany był zawczasu; powiada, że słabość mu się nie wydawała niebezpieczną — nagle...
Nie skończył stary i ręce mu opadły na kolana.
Maurycy głowę ukrył w dłoniach.
— Czekano na mnie z pogrzebem? nie wiész?
Podniósł głowę Natan, twarz jego przybrała wyraz dziwny, wahał się nieco, nim przemówił.
— Proszę księcia...
— Nie nazywaj mnie tym tytułem.
— Ja muszę mówić otwarcie — odezwał się żyd, powstając. — Tu niéma co w bawełnę obwijać rzeczy; lepiéj, żebyś pan od razu wiedział, co go tu czeka i od czego trzeba się bronić.
Maurycy wyprostował się zdziwiony.
— Jakto? co mnie czeka? — spytał — ale zdaje mi się, że ja wiem już, co tu spotkam. Interesa są w stanie opłakanym.
— Co? — zakrzyknął żyd, uniósłszy się namiętnie. — Co? interesa? Tu już niéma żadnego interesu, tu już niema nic! tu jest tylko Gryżda, który wszystko zagarnął, przywłaszczył sobie, zrabował, obdarł i nieboszczyka bankrutem ogłosił!
Wyraz ten posłyszawszy, Maurycy podskoczył z siedzenia. Twarz oblała mu się rumieńcem zgrozy. Ręką uderzył w stół.
— Mnie może nie pozostaje nic, — krzyknął — ale pamięć mojego ojca czysta zostanie.
Natan drżał.
— To łotr! to zbój! to najpodlejszy z ludzi! — zawołał gorąco — ten Gryżda. Z czém on tu przyszedł? Co on miał? a teraz... To złodziéj. Wie pan, — rozpoczął nieco spokojniéj, odzyskując nad sobą panowanie — to było od dawna obrachowane. On szczuł nieboszczyka, on mu trwonić dopomagał, aby z tego korzystać.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/6
Ta strona została skorygowana.