on słuchać o tém nie chciał. Posłano tylko człowieka, dla dowiedzenia się o stanie choréj.
Moroczko nocował w Zalesiu. Nad rankiem zbudzono ich doniesieniem, że Sędzina umarła.
Stało się więc!
Moroczko miał już wiadomości pozbierane o spadkobiercach: byli to ludzie ubodzy, chciwi i żadnemu szlachetniejszemu uczuciu niedostępni.
Brodzka odkładała ciągle zrobienie testamentu, czuła się zdrową, pełną życia i... skończyło się na tém, czego się ona najbardziéj obawiała.
Brak Sędzinéj dał się uczuć mocno całemu sąsiedztwu; był to dom, w którym życie się jego ogniskowało i z niego tryskało nowe. Brodzka zdrowym rozsądkiem i energią więcéj czyniła może, niż najzacniejszy ksiądz Dziekan kazaniami i napomnieniami. Była zresztą tylko jego prawą ręką i spełniała to praktycznie, ze znajomością ludzkiéj natury, co on wskazywał.
Żal po niéj był niezmierny, a tém większy, że przewidywano, iż spadkobiercy wniosą z sobą niezgodę, spory i nasiona niepokoju.
Zaledwie rozeszła się wieść o zgonie Brodzkiéj, z dwu stron krewni, męża i jéj własni, natychmiast się zgłosili. Ci i tamci zarówno mieli ochotę odziedziczenia wszystkiego; proces był nieuchronny, ale stronom zwaśnionym brakło na to pieniędzy.
Dziekan, dowiedziawszy się o tém, wdał się, zapobiegając zgorszeniu i chcąc zarazem skorzystać, aby Sołomereckiemu zapewnić dzierżawę. To się jednak okazało niepodobieństwem, bo dwie strony natychmiast chciały wejść w posiadanie: krewni Sędzinéj Białego Ostrowu, a Brodzcy Zalesia.
Z największą trudnością przyszło do tego, że się jako tako obrachowano z Sołomereckim, który, włożywszy świeżo, co miał pieniędzy w dzierżawę, wychodził z niéj ogołocony prawie ze wszystkiego, obciążony swoim sprzętem, który nie wiedziéć gdzie podziać było, i osiadł na mieliźnie, bez żadnego widoku na przyszłość.
Z najżywszą chęcią pomożenia mu, Dziekan, Prokuror, Bezdonów, Fiszer, szukali dla niego nowéj posesyi; ani pora roku, ani okolica nastręczyć jéj nie mogła.
Trzeba było na gwałt, za bezcen sprzedać remanenta, inwentarz, z pamiątkami przejechać do nędznego dworku w miasteczku, a samemu szukać sobie zajęcia!
Sołomerecki, któremu się tak nieszczęśliwie wiodło, przygnębiony był, ale wcale nie zrozpaczony. Postanowił nie dać się wciągnąć w żadne dzierżawy, na które już za mało miał grosza, i wprost szukać miejsca rządzcy lub dyrektora fabryki.
Przy największéj nauce, patentach i t. p., ktokolwiek się wywieść nie może doświadczeniem i wykazać jako człowiek praktyczny, niezmiernie trudno znajduje miejsce.
Ludzie nie bez przyczyny teoryi książkowych się lękają i tego, co one z sobą przynoszą, — wiary w formuły, bez zastosowania się do rzeczywistości.
Naostatek, owa cukrowarnia Warszawskiego bankiera, świeżo założona, po dwukrotnéj podróży, po okazanych dowodach usposobienia, odważyła się księcia Sołomereckiego przyjąć za dyrektora.
Maurycy był znowu niewymownie szczęśliwy; zdawało mu się, że, raz dawszy dowody zdolności i pracowitości, z łatwością pójdzie daléj.
Kilkanaście mil dzieliło miejsce przyszłego jego pobytu od Dubiniec i okolicy, która się niegdyś jego gniazdem nazywać mogła. Nic go tu już nie wiązało, oprócz wspomnień i... téj Romany, dla któréj czuł coś, co się określić nie dawało. Nie była to miłość, bo się zdawała zbyt zimną na nią, ale przyjaźnią się téż nazwać nie mogła, bo na nią była za gorącą. Ogarniała go czasami taka tęsknica za Romaną, za temi rozmowami, w których się tak dobrze rozumieli, iż gotów-by był pieszo biedz, aby ją choć zobaczyć i słowo przemówić do niéj. Wyrzucał to sobie, jako słabość, ale się zwyciężyć nie mógł. Zdawało mu się, że te strony opuścić, nie widząc jéj, było-by grzechem, a z pewnością wielką dla niego boleścią.
Lecz jak tu było spotkać się z nią, nie ocierając o Gryżdę, o którym wiedział, że córce zabraniał z nim się widywać. Potajemnie nic czynić nie chciał, wstręt miał do tego, było to w jego oczach upadlającém.
Pojechać mógł wprawdzie do Symeona, który ciągle leżał chory, ale będzież Romana wiedziéć o tém i czy zdoła z nim się zobaczyć?
Gdy tak rozmyślał, już prawie zrozpaczywszy, aby mu się to życzenie spełnić udało, szczęśliwy traf zbliżył ich niespodzianie.
Gryżda nie mógł córce zabronić jeździć do kościoła, w którym sam nigdy nie bywał. Zwykle dodawał jéj służącą, starą pannę Rozalią, któréj ufał zupełnie, bo mu się zdawało, że ona szpiegowała córkę, donosiła mu i była zupełnie na jego usługi.
W rzeczy zaś panna Rozalia wyuczyła się tylko doskonale systematu samego Gryżdy i szła za nim.
Dla zyskania względów pana, udawała nadzwyczaj gorliwą, w istocie zaś kochała Romanę, bolała nad jéj położeniem i jéj służyła. Mogła się Gryżdówna spuścić na nią, bo-by jéj nigdy nie zdradziła.
W miasteczku, nie dojechawszy do kościoła, Romana spotkała Sołomereckiego i, nim ją postrzegł, kazała się koniom zatrzymać.
Przybiegł do jéj powozu.
— Nie wiesz pani, — zawołał żywo, — jak ja pragnąłem na odjezdném widziéć się z panią i pożegnać ją. Los dziś spełnił moje najgorętsze życzenie. Opuszczam te strony, z których mnie śmierć Sędzinéj wygnała.
— Pozwól pan, — przerwała Romana odważnie, — tu w rynku nie podobna się dłużéj zatrzymywać. Po nabożeństwie zajeżdżam na chwilę na probostwo, tam się spotkamy.
Sołomerecki z wdzięcznością przyjął obietnicę. Dnia tego właśnie u księdza Piszczały osób było niewiele, a nikogo, czyja-by przytomność mogła być im na zawadzie.
Gdy ksiądz Dziekan bawił kilku szlachty w piérwszym pokoju, mogli, nie ściągając zbytnio na siebie oczu, stanąć w progu na rozmowę.
Romany twarz promieniała radością. Maurycy czuł się tak szczęśliwym, jak od dawna nie był. Począł od powieści o swoich losach, ale się okazało, że ona wiedziała tak dobrze o nich, iż nic jéj nowego powiedziéć nie umiał.
— Nie wiész pan może, w jakiém ja znowu nieszczęśliwém znajduję się położeniu, — z ufnością odezwała się Romana. — Pan Radzca Bolk przywiózł tu z Warszawy syna dla mnie, którego ojciec gwałtem mi swata. Jestem zmuszoną — dodała, obracając to w żart — grać z nim po cztery godziny na dzień na cztery ręce, aby mi się nie oświadczał i nie nudził. Jestem w rozpaczy. Jeżeli nalegania ojca dłużéj potrwają, prawdziwie nie wiem, co pocznę. Mam wiele cierpliwości, ale...
— Zmusić pani nie może.
— Ale zmęczyć śmiertelnie — odezwała się Romana. — Nie mam najmniejszego powołania do świętego stanu małżeńskiego; prędzéj-bym, zdaje się, mniszką została; a ojciec, wprawdzie z najlepszego serca, chce mnie koniecznie uczynić niewolnicą.
— Czyż to w małżeństwie nieuchronne? — spytał Sołomerecki.
— Według moich pojęć — odparła Romana. — Niezmiernie się rzadko trafia, aby para była tak dobraną, by stała na równym stopniu woli, charakteru i umysłowych władz. Jedno więc musi podbić drugie, a przyznam się panu, że być niewolnika stróżem czy niewolnicą, na jedno wychodzi. Inaczéj się to tylko nazywa. Więzienni stróżu są równie skazani, jak ci, których pilnują.
I zmieniając smutny tok rozmowy, dodała prędko:
— Kiedy my się zobaczymy i czy się kiedy zobaczymy na świecie?
Sołomerecki się zachmurzył i zadumał.
— Ja wierzę w to, że gdy los, który tak dziwnie zbliżył mnie do pani, mimo tego, co się zdawało nas dzielić, dokazał raz tego cudu, potrafi w przyszłości...
— Gdzie? i jak? — spytała Romana. — Ja skazaną jestem na Dubińce, a jeśli mnie z nich ojciec wypędzi, pójdę gdzieś błądzić po świecie, a Wy?...
— Ja jadę cukrowarnią zarządzać o kilkanaście mil ztąd i wcale się nie wyrzekam powrotu w te strony.
— Zawsze potrzeba-by cudu! — westchnęła Romana.
— Ja w cuda od niejakiego czasu wierzyć się nauczyłem, — rzekł, śmiejąc się, Sołomerecki, — zwłaszcza od tego dnia, gdy mi hrabia S. zapłacił dług, o którym ani ja, ani żywa dusza na świecie nie wiedziała.
Gryżdówna zarumieniła się, bo zrozumiała, o czém była mowa.
— A więc, do cudownego widzenia się na tym lub na tamtym świecie — dodała, podając mu rękę, którą on ścisnął z uczuciem. — Życzę panu szczęścia, ale sobie się go nie spodziewam. Pan masz pracę i cel, ja żadnych. Muzyka mi nawet zbrzydła. Są chwile w życiu takiego znużenia, iż śmierć zdaje się wyzwoleniem.
Sołomerecki przerwał, nie dając jéj mówić dłużéj.
— Pani — rzekł — losy ludzkie są bardzo twarde, są położenia zrozpaczone; lecz pamiętajmy, że są i cuda, i że w chwilach zwątpienia one najczęściéj przychodzą. Gdyby się coś takiego stało — dodał — w czém ja-bym pani mógł być pomocą, radą, a choćby tylko przyjść ze słowem pociechy, zawołaj pani do mnie. Jestem pewnie jéj najlepszym i pozostanę najwierniejszym... przyjacielem.
— A! zachowaj-że mi tę drogą przyjaźń swą i szacunek! — podchwyciła Romana.
Jeszcze raz ścisnęli ręce i Gryżdówna musiała odjechać.
Nazajutrz téż Sołomereckiego nie było w miasteczku.
W Dubińcach pozostało wszystko in statu quo; Gryżda nie nalegał, ale Bolk nie ustępował.
Między tym natrętem a Romaną zawiązał się wcale osobliwy stosunek.
Znudzona panna, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, nim poniewierała. Począwszy od chustek do nosa, które spadały co kwadrans i które mu kazano podnosić za każdym razem, aż do wszelkiego rodzaju posług i posyłek, musiał pan Teodor być ciągle w gotowości.
Romana śmiała się wieczorem z Rozalią, a ta utrzymywała, że ona mu kiedyś pokój każe zamiatać.
Zdawało się Gryżdównie, iż tém go znudzi i odstręczy; dawał dowody cierpliwości niewyczerpanéj, uległości niewolniczéj. Robiło mu to przyjemność i wyobrażał sobie zapewne, że tém w końcu wstręt do siebie przemoże a łaskę pozyska. Zdobywał tylko pogardę.
Był to człowiek nietrudny do poznania, płytki i przejrzysty. Gryżdówna znała go już tak doskonale, że każdy jego ruch i słowo przewidziéć mogła.
On się tymczasem łudził, a więcéj jeszcze sam ojciec, Gryżda, który to spoufalenie się córki uważał za postęp pożądany. Prawie już był pewny swego.
Ona była tak znudzona czczą z nim rozmową i samym jego widokiem, że, gdy się go inaczéj pozbyć nie mogła, sadzała go do fortepianu, brała robotę i zamyślała się o czém inném.
Grał tak godzinami, a gdy przestawał, posyłała go do ogrodu, lub t. p.
Czas upływał, ojciec znowu zaczynał się niecierpliwić.
Mówiliśmy już o stanie ducha tego nieszczęśliwego Gryżdy. Pogorszał się on z dniem każdym.
Jest to wszystkich ludzkich spraw następstwem nieuchronném, że to, co człowiek zdobywa, nigdy nie odpowiada jego oczekiwaniom. Zawód większy lub mniejszy zawsze go czeka w końcu. Lecz tam, gdzie w duszy jest wiara jakaś, nadzieja, gdzie cel szlachetniejszy, gdzie myśl czystsza, tam zdobyte jest tylko stopniem do wyższego czegoś, do nieskończonego.
W człowieku takim, jak nasz Psiawiara, nie było nic nad najobrzydliwsze pragnienie siły jakiéjś, opanowania ludzi, wyrobienia sobie stanowiska czysto zwierzęcego. Stanąwszy na niém, nie znalazł, czego się spodziewał.
Wiek, w którym-by zmysłowe smakowały nasy-
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/61
Ta strona została skorygowana.