cenia, przeszedł był dla niego; pozostawała jakaś pycha, próżność, chęć wzniesienia się i zatarcia téj pogardy, jaką go całe życie karmiono.
Miał, czego zapragnął i, jak te owoce zwodnicze, które za dotknięciem w proch się rozsypują, jemu w ręku wszystko się zmieniało w męczarnią. Nawet dzieckiem cieszyć się nie mógł.
Myślał, co by mógł począć więcéj, w czém-by znalazł nareszcie zaspokojenie, i nic nie mógł już wymyśléć. Nie smakowało mu nic.
Opanowywała go czasem jakaś taka rozpacz, tęsknica, szał prawie, że w nocy, zerwawszy się z łóżka, chodził po pustym swoim pałacu, i jak obłąkany, miejsca do spoczynku znaleźć nie mógł.
Prześladował go tu duch starego księcia Leona, którego czasem zdało mu się jeszcze widziéć rozłożonego na fotelu z cygarem w ustach, wołającego nań:
— „Słuchaj, Psiawiaro!...“
A trafiało się to ongi nawet przy gościach, gdy książę Leon był podchmielonym. Przypłacił wprawdzie za to, ale Gryżda tych godzin męczarni, gdy za obelgę musiał dziękować ukłonem i uśmiechem, nigdy zapomniéć nie mógł.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/62
Ta strona została skorygowana.