Nudziła się wyraźnie i pewne oznaki niecierpliwości zaczynały być widoczne.
Pierwsze przyjęcie większéj liczby gości przypadło na jakąś niedzielę i dlatego ksiądz Dziekan służyć nie mógł.
Bezdonów, który przybył, zachwycony był samą panią, unosił się nad nią i równie z innymi nie mógł pojąć, jak Gryżda doszedł do żony, tak ze wszech miar dystyngowanéj.
Szczególniéj w rozmowie, prowadzeniu jéj, okazywała takt i wprawę niepospolitą.
— Jest w tém jakaś tajemnica — powróciwszy powiedział Kniaź Fiszerowi. — Nie naturalna rzecz, ażeby kobieta, tak szczęśliwie wyposażona, choćby nawet uboga, miała wprost tylko dla pieniędzy pójść za takiego Gryżdę, który nawet nie obiecuje jéj, aby prędko owdowiała.
Jest w tém jakaś tajemnica.
Zgodzono się powszechnie, że to było zagadkowém, ale klucza zagadki nikt nie miał. Mówiono, że była wdową po mecenasie, tymczasem inni, znający dobrze stosunki wileńskie, żadnego mecenasa nie znali z tém nazwiskiem, jakie ona nosiła.
W rozmowie, Bezdonów piérwszy postrzegł, że bardzo często napomykała o arystokratycznych rodzinach, sobie znajomych, hrabiach i książętach.
O Romanie w Dubińcach mowy nie było nawet. Gryżda zakazał o niéj wspominać; wszystkie jéj książki, rysunki, sprzęty, wyniesiono na strych i spakowano do ciemnych komórek. Wspaniały tylko fortepian przejechał do salonu.
Dworek sam oddano ekonomowi, który się w nim wygodnie rozgościł.
Po takim początku, stosunki sąsiedzkie składały się jak najpomyślniéj. Zapomniano zupełnie o zaćmionym Gryżdzie, a widziano tylko niezmiernie miłą żonę.
Czy mu z tém było dobrze, iż zniknął i został milczącym tylko świadkiem i sługą? nikt nie mógł odgadnąć. Gdy był z kim sam na sam, w rozmowie płynęła z ust jego taż sama gorycz, toż samo co dawniéj szyderstwo. Nie zmienił przekonań, nie widać w nim było nowego człowieka.
Dostrzeżono tylko jakby zwrot do dawnych obyczajów w sknerstwie i zabiegliwości o grosz, w spekulacyach nowych, które zaniedbał był po odziedziczeniu Dubiniec, a teraz z gorączką jakąś znowu ich szukał.
Tłómaczono to tém, że sama pani niepomiernie była rozrzutną.
Sama garderoba jéj, cała sprowadzana z Warszawy, wykwintne życie, w którém nigdy na niczém nie mogło zbywać, pochłaniały sumy ogromne.
Przyjąć musiano dwóch ogrodników, restaurować cieplarnie, do pałacyku, pomimo zbytkownego i kosztownego urządzenia, ciągle czegoś brakło.
Pani nie pytała nigdy męża o zgodę, ale dysponowała lub oświadczała, że to i to zapisała i przysłać sobie kazała.
Gryżda był posłusznym, jednakże kto by go widział nad regestrami i w kasie, mógł dostrzedz łatwo, że to go przerażało.
Pół roku upłynęło w ten sposób.
Bezdonów, który bywał bardzo częstym gościem w Dubińcach, śmiejąc się, powiadał, że przy takiém gospodarstwie, Gryżdę za lat kilka spotka los Sołomereckich.
Pan Zenon téż z podwójną chciwością uganiał się za pieniędzmi. Dotąd bardzo szczęśliwy w robieniu ich, właśnie teraz, jakby na złość, popełniał omyłki i ponosił straty.
Jednego wieczora jesiennego, sama pani siedziała w fotelu-kołysce z cygaretką w ustach, bo paliła namiętnie. Zapatrzyła się w ścianę i zamyśliła głęboko.
W tém po cichu, na palcach, wsunął się Gryżda. Zwróciła głowę ku niemu. Rzadko z nim rozpoczynała rozmowę, chyba gdy szło o wydanie rozkazu.
— Proszę cię, panie Zenonie — odezwała się — mój rachunek warszawski nie opłacony dotąd? Jak to może być? Ta śmieszna panna Julia może mi nie przysłać dwóch sukni i szlafroka, bez których ja żyć nie mogę.
Gryżda z daleka stanął przed nią.
— Rachunek? — przebąknął — a tak, nie wypłacony. Niéma pieniędzy w kasie.
— A! to mi się podoba! — zawołała gwałtownie sama pani.
— Niéma — powtórzył Gryżda. — Niech pani zobaczy, co wynoszą rachunki tych gałganków od czasu, jakeśmy się pobrali?
Jak sprężyną wyrzucona z krzesła, skoczyła na niego pani, cygaretkę cisnąwszy pod ścianę.
— Co! co! co? — poczęła wołać. — Co to ma znaczyć?
— Potrzeba miéć przecie pewną miarę w wydatkach — rzekł Gryżda — w ten sposób ruina nas czeka.
Rozśmiała się szydersko piękna pani, odrzucając bujne włosy, które jéj na twarz spadały.
— Nie poszłam za pana, aby się tu na wsi kwasić i chodzić w perkalikach — zawołała. — Zapowiedziałam panu, że się stroić lubię, że oszczędzać nie umiem. Proszę to sobie powiedziéć z góry, że ja nad sobą nie dam przewodzić. Żeby mi rachunek był natychmiast opłacony!
Gryżda się wykrzywił.
— Ale, proszę, słówko, — rzekł, — niech przynajmniéj wiem, do jakiéj wysokości dojdą te fantazye?
— Fantazye! proszę nie używać tych wyrazów; to są dla mnie piérwsze życia potrzeby. Rozumié pan? Gdybym się rachować była zmuszoną, nie sprawiało-by mi najmniejszéj przyjemności wydawać. Rozumié pan? — powtórzyła, przybliżywszy się do niego.
Odwróciła się nagle i wyszła, mrucząc.
Gryżda pozostał, jak wrosły w posadzkę.
Nigdy pałacyk w Dubińcach, nawet za czasów księcia Leona i przyjęć jego przyjaciół, nie wyglądał tak świetnie, pańsko, wspaniale, jak w ostatni Wtorek zapustny następnego roku.
Sąsiedztwo bliższe, dalsze, majętniejsze i uboższe było zaproszone, bo pani szło o to, aby ten dzień zgromadził u niéj tłum jak największy, i aby o nim późniéj mówiono, jako o uczcie Baltazara.
Długo wprzód czyniono przygotowania, sprowadzono muzykę, zaopatrzono piwnicę i kuchnią, wszystkie pokoje były mnogiemi świecznikami i lampami zawczasu do illuminacyi przysposobione. Gościom pozostawiono swobodę przybycia w zwykłych strojach, w kostiumach, lub nawet w maskach.
Jak świat światem, o niczém podobném nikt w tym zakątku nie słyszał.
Na tydzień wprzód gotowali się już wszyscy, a że maski były nie tylko dozwolone, ale ich życzyła sobie gospodyni dla nadania swobody i czegoś oryginalnego zabawie, nawet ci, co jak Kostek, nie mogli bywać w Dubińcach, potajemnie się wybierali uczynić do nich wycieczkę.
Myśl pani Gryżdzinéj powszechny znalazła aplauz i nie szczędzono jéj pochwał, jako kobiecie, która darów Bożych dobrze używać umiała.
Rozpowiadali zawczasu ci, co jeść i pić lubili, że bufety mają być przepyszne, bo kucharzy ściągnięto aż z Żytomierza, a wina całemi pakami zwożono do Dubiniec.
Niektórzy się tylko dziwowali, że ten stary sknera, Gryżda, nie protestował.
— Boć to sumy neapolitańskie będzie kosztowało! — mówiono.
— Ale czego sobie jejmość ma żałować? dzieci nie mają, a choćby źle nabyty majątek stracili, zawsze im do końca życia zostanie z czego żyć. Ma rozum kobieta, a Gryżda u niéj pod pantoflem! Kto-by się to był mógł spodziewać, że on popadnie w takie ręce i tak będzie musiał słuchać, ani mrumru...
Ci, co o tém tak sadzili, nie wiedzieli i nie widzieli, co się działo w Dubińcach; ale faktem było, że jejmość tu rządziła i robiła, co chciała, a mruczenia Gryżdy nikt nie słyszał.
Dostrzegano tylko, że, od czasu ożenienia, stary pan Zenon zczerniał, zżółkł, postarzał, wysechł i stał się powierzchownością jeszcze bardziéj odrażającym, niż kiedykolwiek.
Domownicy powiadali, że nigdy tak dzikim, srogim i nieprzystępnym nie był, jak teraz. Ci, co z nim mieli do czynienia, nigdy od niego nie wychodzili cało; najprostszy interes z nim przeradzał się w kłótnią, a kończył nielitościwém urągowiskiem.
Zdawało się, że na obcych chciał pomścić to, co mu dolegało w domu, a przeciw czemu nie mógł nic.
Od niedzieli zapustnéj sama pani była w nieustannym ruchu, do ostatniéj chwili wymyślając coraz nowe przyozdobienia, niespodzianki, pomnażając liczbę świateł, przestawiając sprzęty, biegając po kątach i pędzając ludzi zmęczonych nielitościwie. Posłańcy byli ciągle na rozkazy i biegali do miasteczka, bo zawsze dla niéj brakło jeszcze czegoś i wszystkiego było za mało. Chwilami cieszyła się, klaskała w białe rączki i śmiała się uradowana, rzucała na krzesła, z różnych stron przypatrując się swojemu dziełu, to burczała i rozpędzała sługi, znajdując, że jéj rozkazów nie spełniono, jak chciała.
Wśród tego zamętu, Gryżda znikał zupełnie, przesuwał się zgarbiony, jak cień, zarówno ze służbą gnany i łajany. Na niego nawet spadało najwięcéj gromów, bo on odpowiadał za niezgrabstwo ludzi, za ich powolność i omyłki.
Nie wydawał się wcale gospodarzem i panem, a ilekroć rozkaz jego skrzyżował się z wyrokiem żony, nie słuchano go wcale. Słudzy, biegając, popychali, a wołania jego nie słuchać było wolno, jak skoro kto mógł się wytłumaczyć:
— Pani posłała, pani kazała.
Słowem, ona tu jedna królowała.
Od kilku miesięcy miała przy sobie, jako pomocnicę, pannę Zenejdę, krewną swoję, osobę więcéj niż dojrzałą, ospowatą, brzydką, ogromnego wzrostu, niezgrabną, ale nadzwyczaj rezolutną, mówną i śmiałą.
Panna Zenejda, pomimo swéj brzydkości i czterdziestówki, miała najśmieszniejsze w świecie upodobanie w najfantastyczniejszych i najbardziéj wyszukanych strojach i zdawała się nie widziéć, jak ją to czyniło śmieszną.
Jak sama pani, tak panna Zenejda, znęcały się nielitościwie nad Gryżdą, a może nawet stara panna była nieznośniejszą od żony, która długo z nim nie rozprawiała i patrzéć na niego nie chciała.
W pomoc dwóm paniom, od niejakiego czasu, przyplątał się — rzecz była-by nie do uwierzenia, gdyby nie była prawdziwą, — były adjutant Sędzinéj, Zamarski.
Biedny szlachcic, osierocony, a zawsze potrzebujący komuś służyć i coś robić, wybrał sobie panią z Dubiniec za generała i zapisał się pod jéj komendę.
Używała go i nadużywała. Zamarski na wytłómaczenie swojego postępowania miał to tylko, że pani z Dubiniec ożywiała okolicę, że umiała, jak należało, używać.
Pomimo, że nadzwyczaj teraz często bywał tutaj, Zamarski względem Gryżdy nie zmienił dawnego sentymentu, zaledwie raczył do niego przemówić i głową mu kiwnąć.
Dobrze przed zmrokiem goście się zjeżdżać poczęli, naprzód te panie, które dopiéro na miejscu, w gościnnych pokojach na górze, odebranych Gryżdzie, ubierać się i fryzować miały, potém poufalni goście.
Co chwila przysuwały się sanki i zataczały bryczki, bo sanna była niepewną i koła walczyły z płozami o lepszą, jedne pod dworek, drugie do pa-