W ganku stanąwszy i przysłuchując się gwarowi salonów, pomieszanemu z muzyką, przypominały się wiedeńskie baliki najostatniejszéj klasy.
Swoboda była nadzwyczajna, a im więcéj się wypróżniało kieliszków, tém granice jéj szerzéj się rozciągały.
Tłum aż do północy się ciągle zwiększał, mało kto ubywał, bo oprócz kilku pań, którym krew poszła z nosa i trzewiczki popękały, nikt nie wychodził, ciągle jeszcze sanki zajeżdżały i ktoś się wsuwał niepostrzeżony. Nieład największy rozpościerał się dokoła, a służba téż, za przykładem panów, podchmielona, dokazywała.
Nie chcąc, aby się tańce dla wieczerzy przerywały, sama pani na ten cel urządziła bufety, przy których jadł kto chciał, a natychmiast opróżnione półmiski nowemi się zastępowały. Pito jeszcze więcéj.
Bezdonow przystąpił do ubogiego sztachetki, widząc go zatopionego w pasztecie strasburskim, który z porcelanową jego powłoką trzymał na kolanach i zajadał łyżką.
— Panie Szymonie — rzekł do niego — żeby ci to nie zaszkodziło... powiadają, że rzecz niestrawna.
Szlachcic podniósł oczy, przymrużając je.
— Nie wiem, co to jest — odezwał się — ale smakuje przedziwnie, a od czego potém piołunówka!
Bezdonow rozśmiał się i szedł daléj.
Trafił na tego, którego szukał, mając go za Kostka, w czém się nie mylił.
Nazwał go po imieniu — aż drgnął zdemaskowany.
— Nie bój się, nie zdradzę — rzekł mu na ucho — ale kiedyś się już ryzykował tutaj, żebyś porządnego figla nie wypłatał?! nie może to być. Proszę cię tylko, nie saméj pani! Wyszukaj sobie Gryżdę.
— Ale bo to trudno — odparł Kostek — nie wiem, czy w kuchni, czy w stajni mu kazano stać na warcie.
Gryżdy rzeczywiście dopatrzéć się nie było łatwo; zaledwie się pokazał, znikał. Kostek prześlizgiwał się po salonach i szpiegował.
Miał już pewny plan i nie urodził się on w Dubińcacb, ale z nim przyjechał z miasteczka. Kostek wiedział, że młody Palczyński był w nadzwyczaj przyjaznych stosunkach z samą panią domu, z czego ona nie czyniła tajemnicy.
Zawczasu przybywszy, miał czas młodzieniec dla nabrania sił do tańca parę butelek wychylić, nie wglądając, jakie wina z sobą mieszał i jaką wódką je podlewał. Wprawiło go to w humor i tężyznę taką, że już do tańca sobie przyśpiewywał i dokazywał okrutnie.
Kostek chodził za nim oczyma, ale z drugiéj strony śledził, czy gdzie Gryżdy nie przydybie. Miał coś osnutego, co wedle jego przeczuć powinno się było dokonać.
— Nie może być, aby Palczyński nie zrobił głupstwa.
Zmieniwszy o ile możności głos i postawę, Kostek, czatujący na wroga, po północy już złapał go odpoczywającego w krześle, w odległym gabinecie, gdzie oprócz niego nie było nikogo.
Przysiadł się do niego. Gryżda tak był w myślach zatopiony, że się nie ruszył.
— Cóż, Zenonku — począł mu szeptać na ucho — poszczęściło ci się, hę? żonka jak laleczka; ludzie, co na ciebie pluli, lgną; przyjaciół bez liku. Czego więcéj pragnąć?
Szczęśliwy! szczęśliwy!
Gryżda koso spojrzał na niego.
— Kochanie, Zenonku, — szepnął mu Kostek. — Patrzaj tylko, aby ci albo młody Palczyński, albo inny jaki gołowąs żonki nie bałamucił.
Palczyński ma się do niéj. Nie uważałeś, że w tańcu ją zawsze przodem w ciemniejszy i puściejszy kątek prowadzi i tam całuje się w najlepsze.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/67
Ta strona została skorygowana.