Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/7

Ta strona została skorygowana.

— Wié pan, co on ma na majątku i co już sądownie sobie zapewnił? krocie, krocie! On głosi, że do Dubiniec nie dopuści nikogo, że wszystko zagarnie. On lata pracował na to szelmowstwo, ten łajdak Gryżda! ten...
Maurycy stał, słuchając i powoli jakoś przychodząc do pojęcia położenia, którego zastać tu nie spodziewał się wcale.
— Mój panie Natanie — przerwał, — zdaje mi się, że poczciwe serce twe dla mnie przesadza nieco. Czyż Gryżda, który był sługą ojca mojego...
— Co? sługą? zdrajcą! — przerwał Natan. — Teraz pan ma w nim nieprzyjaciela otwartego, on się z tém nie tai. Niéma po co jechać do majątku; tam on już wszystko opieczętował, zagarnął.
— Ależ to nie może być! — wykrzyknął Maurycy.
— Co? nie może być? Nie wierzysz pan? — odparł Natan — no, to proszę jechać do księdza Piszczały, u niego się dowiedziéć. Tu wszyscy są oburzeni, rozjątrzeni na tego łajdaka, ale on na nikogo nie zważa, o nic nie dba. Z nim niéma co gadać.
Natan unosił się coraz bardziéj, ale usiłował hamować. Maurycy, po bardzo krótkim namyśle, padł na krzesło, uspokojony, na pozór, zupełnie.
— Myślisz — zapytał śmiało — że nic a nic mi nie pozostanie?
Żyd głową potrząsnął.
— Nic — rzekł cicho. — To jest rzecz od dawna ukartowana. On tylko czekał na śmierć Księcia. Papiery trzymał gotowe za nadrą. Zaledwie ciało pogrzebano, gdy on ze swemi pretensyami wystąpił. Sam słyszałem na moje własne uszy, jak mówił: — Daj Boże, aby substancyi starczyło na długi! Ja mojego grosza nie daruję.
Podparty na ręku, Maurycy, chwilę siedział zadumany głęboko; lecz gdy potém podniósł głowę, twarz jego była niemal wypogodzona i spokojna.
Żyd z natężoną uwagą i ciekawością śledził wszystkie ruchy jego fizyognomii, usiłując odgadnąć, co wyrażały. Było dla niego zagadką, jak człowiek, tak młody, nagle popadłszy w położenie bez ratunku, zmienić mające wszystkie życia obietnice i warunki, mógł przyjmować cios z ręki losu tak spokojnie, z taką rezygnacyą i heroicznym stoicyzmem.
W twarzy Natana malowało się coraz rosnące dla niego poszanowanie.
Po milczeniu i namyśle, z wolna poruszył się z krzesła Maurycy, lekkie westchnienie wyrwało mu się z piersi.
— Może tak jest lepiéj — począł głosem cichym, ale pewnym — położenie najgorsze, gdy jest jasne i złudzeń nie przypuszcza, lepsze zawsze od wątpliwego i dwuznacznego. Nie mam nic, umiem niewiele, ale mam młodość, chęć i siłę do pracy. Zdaje się, że znaléźć ją potrafię, niech się więc dzieje wola Boża.
Słowa te, w których nie było ani narzekania na los, ani wyrzutów przeciw człowiekowi, co go pozbawił ojcowizny, ani niewieściego lamentu, ani skargi, zdziwiły starego Natana.
Znał on nadto ludzi, aby téj oznaki charakteru w młodym panu nie umiał ocenić. Im mniéj takich ludzi spotykał w klasie, do któréj Maurycy należał, tém wyżéj oszacował ten wyjątek.
Zwolna zbliżył się ku niemu, z wyrazem współczucia pełnym.
— Niech pan zajedzie do księdza Piszczały — rzekł. — To, com powiedział, jest świętą prawdą, niéma w tém przesady najmniejszéj; ale może ja nie wiem o wszystkiém, mogło się co zmienić. Obywatelstwo strasznie oburzone na Gryżdę, jego tu znać nie chcą, mogli jakie sposoby na niego obmyślić. Ksiądz Piszczała i pani Sędzina wiedzą o tém najlepiéj.
I zawahawszy się nieco, dodał jeszcze:
— Kto wié, może ten Gryżda, widząc, na co się zanosi, ustąpić zechce ze swych pretensyi dobrowolnie, może...
— Ale ja jego ustępstw i łaski nie potrzebuję, ani-bym ich nie przyjął — przerwał Maurycy. — Pojadę naturalnie do księdza Piszczały, aby się dowiedziéć bliżéj o ojcu i położeniu, lecz sam sobie potrafię radzić i spodziewam się niczyjéj pomocy ani opieki nie potrzebować.
To mówiąc, wyciągnął dwie silne, ale piękne, białe, muskularne ręce, pokazując je Natanowi, który w odpowiedzi wskazał na czoło.
Nastąpiło milczenie dość długie; Maurycy chodził po izbie zamyślony, żyd oczyma za nim biegał.
Pod oknami zabrzęczało coś, jak żelaztwo, krok żwawy dał się słyszéć w sieni, Natan drgnął, poznając zapewne przybywającego gościa, i pośpieszył ku drzwiom, gdy to szeroko się otwarły i piękna, żołnierska twarz, z niebieskiemi oczyma, z blond włosami, w czapeczce wojskowéj, ukazała się i znikła.
Natan wybiegł na spotkanie, Maurycy, zamyślony, prawie na to nie zwrócił uwagi.
W sieni stał nie stary wcale, przystojny mężczyzna, w mundurze wojskowym, i zapytał żyda po rusku:
— Młody Kniaź Sołomerecki? nie prawdaż?
Natan potwierdził ruchem głowy, i pochyliwszy się do ucha przybyłemu, szepnął:
— Panie Majorze, trzeba ból poszanować, niech go pan samym zostawi. Ja tylko co mu całą prawdę powiedziéć musiałem, jak stoi z Gryżdą; jeszcze nie miał czasu się opamiętać.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Czegoż się ty lękasz? — odparł major. — Znasz mnie przecie? szelmowstwa nie cierpię, szelmów nie lubię, z Gryżdą nie trzymam. Trzy razy się do mnie meldował i nie kazałem go przyjmować. Sprawę Kniazia Maurycego tak mam na sercu, jak wy wszyscy. Chcę młodego na wstępie zaraz upewnić, że my tu wszyscy, obywatele i urzędnicy, co poczciwego, jest z nim i za nim.
— To dobrze, — odparł żyd z poszanowaniem poufałem, które dowodziło dobrych stosunków z Majorem — ale niech pan Major da mu odetchnąć, będzie na to czas.
— Wié już o wszystkiém? — zapytał wojskowy.
— Musiałem mu powiedziéć; na co się miał narażać, jadąc do Dubiniec? — rzekł Natan powoli. — Niéma po co się tam pokazywać; nużby się uniósł!
Major, Kniaź Bezdonów, dał znak potakujący.
— Jeżeli sądzisz — rzekł, — że lepiéj go samym zostawić, niech tak będzie.
— Proszę Księcia do mnie — odezwał się żyd.
— Daj mi pokój, nie mam czasu, — zawołał Kniaź, spoglądając na piękny złoty zegarek, który wyjął z kieszeni. Ale natychmiast się namyśliwszy, zmienił zdanie i z Natanem wszedł naprzeciw do izby, w któréj stał bilard i coś nakształt restauracyi urządzoném było, pominął ją i podążył do znajomego sobie pokoju Natana, który z dalszemi mieszkaniami był połączony.
Zamożny Izraelita nie zmienił około siebie nic, wszystko było starym obyczajem, tylko czysto i w porządku utrzymane. Na półce Biblia i Talmud, u drzwi imię Boże, w kątku i cieniu zwinięte przybory do modlitwy, na ścianie trochę odzieży, zawieszonéj białém okryciem. U okna stół i dwa krzesła, jakby na przychodzących czekały. Na jedném z nich siadł Kniaź Bezdonow, rzucając na stół czapeczkę.
— Powiedziałeś wszystko, co go tu czeka, młodemu Sołomereckiemu, — odezwał się — jakże on to przyjął?
Żyd ręce podniósł, i wprzód nim przemówił, ruchów niemi kilka wyrazistych zrobił w powietrzu.
— Jak on przyjął! — zawołał uniesiony. — To trudno powiedziéć! to jest cud! ja takiego młodego, z gorącą krwią człowieka nie widziałem nigdy. Ledwie minut kilka trwało wzruszenie, natychmiast się uspokoił. Czy się spodziewał tego, nie wiem, ale taka zimna krew, taka spokojność, to niepojęta rzecz. Z niego będzie człowiek.
— A cóż myśli? bronić się? — zapytał Bezdonow.
— Uchowaj Boże! — rzekł żyd — powiada, że będzie pracował, a tylko pamięć ojca od bankructwa chce oczyścić.
— Nu! pamięć ojca — mruknął gość, — całkiem oczyścić będzie trudno, ale my tu wszyscy pomagać będziemy.
— Wszyscy? — z jakąś wątpliwością spytał żyd.
— Tak jak wszyscy — ciągnął daléj Kniaź, — tak jak wszyscy, przynajmniéj, co nas tu jest poczciwych.
Natan głową potrząsał, zbliżył się do Kniazia, i pochyliwszy się, sparł na stole, szepcąc mu prawie do ucha:
— Gryżda już ma swoich, a mnie się zdaje, że liczba ich urośnie. Co to mówić? pieniądze cudów dokazują, żadne mydło tak z brudu nie obmywa, jak one!
Poruszył ramionami i uśmiech ironiczny przebiegł mu po ustach.
— Któż? kto? — odezwał się Bezdonów.
Natan milczał zadumany, jakby do zwierzeń nie miał ochoty.
— Nu, — rzekł, ociągając się — naprzód adwokat Basurowicz.
— To okrzyczany łajdak? — zawołał pogardliwie Bezdonów — o tém niéma co mówić.
— A Palczyński? — mruknął żyd.
— To nie może być! — zaprzeczy! Kniaź.
— Jak? nie może? — począł Natan, pochylając się bliżéj jeszcze ucha słuchającego. — On ma syna, Książę wiész, hulakę i bałamuta, który już dosyć długów narobił, nu... a Gryżda ma córkę jedynaczkę. Palczyński pewnie na to rachuje, że jéj nikt nie zechce, i że ją weźmie razem z Dubińcami, Hrebkami, całym kluczem, i pałacem, i wszystkiém. Ha! ha! Z Gryżdą teraz nikt gadać, nikt na niego patrzéć nie chce, a on już jeździł do niego potajemnie.
— Jeździł? — wykrzyknął zdumiony Kniaź — tego-bym się był nie spodziewał.
Natan uśmiechnął się.
— Co? będzie tego więcéj! — rzekł z obojętnością starego człowieka, który wszystkiego złego nauczył się od życia i ludzi spodziewać.
Bezdonów głową kręcił i milczał.
— Zobaczymy, — rzekł. — Na Święty Ignacy, Kozak-baba zaprasza, jak zwykle, na imieniny Piszczały, będę i ja tam. Zobaczymy! Ciekawym, czy Palczyński się pokaże.
— Niewiadomo, czy go proszono, — odparł Natan. — Sędzina nie umié udawać, a wié pewnie o tém, że się powąchał z Gryżdą. Palczyński domyśli się, co go czeka, gdy przyjedzie. Jeżeli proszony, to pewnie na to, aby mu głowę zmyła dobrze. Będzie się obawiał.
Smutnie jakoś zmieniła się twarz Bezdonowa.
Spojrzał znów na zegarek.
— Dokąd-że on jedzie? — zapytał. — Do Dubiniec niéma poco, biedaczysko, ani łomu, ani domu!
— Radziłem mu, aby jechał do księdza Piszczały — rzekł żyd — ale mógł by, gdyby chciał, i do Sędzinéj, albo do Zamarskiego.
— Ale to niepodobieństwo! — wybuchnął nagle Bezdonów, — żeby mu choć jeden jaki folwarczyna nie został z téj fortuny.
— Wątpię — rzekł żyd, który już zapewne na jakichś danych ogólny rachunek sobie w głowie uczynić musiał. — Gryżda mówi, że fortuny na długi nie starczy. Sołomerecki ślepym był, nie dbał o jutro, kłamał sam przed sobą, a ten umiał korzystać. Oj! to ptasio, ten Gryżda.
— Nie potrzebujesz mi mówić, znam go dobrze