Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

Wystarczało mu to zupełnie.
Gdy kniaź zajechał, a wyglądający okienkiem Gryżda poznał go, zakłopotał się, gdzie go tu przyjmować było?
Bezdonów, dowiedziawszy się dokąd iść, wstąpił na próg; uderzyła go stęchlizna i pozostałe zapachy jedzenia, nie ważył się więc iść daléj i Gryżdę do siebie wywołał.
Pod folwarkiem stała ławka, na któréj usiedli.
— Co ty sobie myślisz? — odezwał się Bezdonów. — Siedzisz tu i gnijesz; kiedyż temu koniec będzie?
— Gdy baba przeklęta pojedzie, zkąd przybyła — rzekł p. Zenon.
— Sam-eś ją tu przywiózł.
— Licho mi ją nadało — począł Gryżda, zmuszając się mówić spokojnie. — Dawałem jéj odczepnego, aby sobie w świat szła — nie chce. Więc dobrze, zobaczymy, kto kogo przetrzyma. Ja tu z głodu nie umrę, a ona w Dubińcach w końcu nie będzie miała co jeść, bo ja wszystko sprzedam.
— Jejmość téż sprzedaje — odparł, śmiejąc się, Bezdonów — i do ostatniego słoika ci dom oczyści. Co było kosztowniejszego i łatwiejszego do spieniężenia, poszło już między żydy. Zabrała się teraz do mniéj potrzebnych zwierciadeł i mebli, wszystko idzie za bezcen.
Gryżda rzucił się, zaciskając pięście.
— Cóż ma robić, biedne kobiecisko — dodał książę. — Nie miała-by z czego żyć. Tyś uparty, ale i ona nie ustąpi ci.
— Niech ją kaci porwą! — mruknął Gryżda.
— Niéma innéj rady, jak porozumiéć się — ciągnął daléj książę. — Jéj się téż to fantowanie znudziło. Gotowa-by zgodzić się na to, co byś jéj przeznaczył na fatałaszki kobiece i tém się ograniczyć.
— I niech z tém sobie w świat rusza — dołożył Gryżda.
— Nie — przerwał kniaź — nie zrozumiałeś mnie. Powrócisz do domu, będziecie żyć po dawnemu, z tém tylko, że ona w wydatkach się gotowa do twojego skąpstwa zastosować.
— Niech ją kaci porwą! — powtórzył p. Zenon — ja jéj za żonę znać nie chcę.
Bezdonów był cierpliwy, kazał sobie podać świeżego mleka, zapalił cygaro i siedział. Nie ustępował; Gryżda wpadł w głęboką zadumę. Dosiedzieli tak do wieczora.
Po długich sporach, kniaź, który dobrze znał ludzi, rozpoczął z innéj beczki.
— Poniosłeś straty znaczne, ale któż ci winien? Sam dom postawiłeś na pańskiéj stopie. Kobieta młoda, przystojna, żywa, ty stary grat, musiała szukać w zabawach kompensaty; ale ja ci dam sposób powetowania strat, jeżeli mnie posłuchasz i pogodzisz się z żoną.
Gryżda nastawił ucha ciekawie.
— Ciekawym jakim sposobem? zapytał.
— Znasz Szablońskiego? — rzekł kniaź.
— Słyszałem o nim — westchnął Gryżda. — Szczęśliwy człowiek, dorobił się ogromnéj fortuny na podradach, a że okradał rząd nie ludzi maleńkich, nikt mu nie ma nic do zarzucenia.
— Pleciesz — wtrącił kniaź, nie okradał nikogo, spekulował, ryzykował i zarabiał.
— Ale cóż mnie do Szablońskiego? — rzekł Gryżda — on mnie do spółki nie przyjmie.
— Pewnie; głupi-by był dzielić się tém, co sam zabrać może — mówił Bezdonów, zapalając nowe cygaro. — Ale Szabloński bierze właśnie olbrzymi podrad i potrzebuje kaucyi. Podobno już mu hrabia R. dał część lasów cudnowskich na nią, a ty masz szmat ziemi w Dubińcach. Nastręczę ciebie do kaucyi; wiész, co on płaci za nią? To druga intrata z majątku.
Gryżda chciwym wzrokiem popatrzył na Bezdonowa.
— A jak Szabloński zbankrutuje, to mi Dubińce zabiorą! — zawołał.
— Szabloński! milioner! żeby mógł zbankrutować — rzekł Bezdonów — to śmieszna rzecz przypuszczać nawet.
Zwolna pan Zenon zaczął wypytywać o szczegóły, zarobek mu się uśmiechał... dumał, i Bezdonów tak go umiał przekonywać, iż po nudnych targach stanęły warunki. Zgoda miała nastąpić z ograniczeniem wydatków, a z Szablońskim kniaź obiecywał mówić i wyrobie kaucyą na Dubińcach.
— Jutro — dokończył wstając — przyjedź do mnie; zastaniesz swoję magnifikę, powrócicie razem, Szabloński w tych dniach przyjeżdża. Weźmiesz kilka tysięcy rubli tak, jak darmo.
Po stratach poniesionych, Gryżdzie się to nadzwyczaj uśmiechało.
Zgoda zresztą była konieczną, bo jeszcze większe groziły straty. Z pałacu w Dubińcach w istocie wiele już kosztownych rzeczy znikło, długi rosły, stary nie widział ratunku, bo nikt mu pomódz nie chciał.
Układ ten był, można powiedziéć, nowém znamieniem upadku na duchu, złamania zupełnego, bezsilności. Rzucenie się do kaucyi także nie dodowodziło dawnéj przebiegłości — było to ryzykowaniem stu dla zarobienia dziesięciu.
Ale ze wszystkich dawnych życia postulatów jeden pieniądz pozostał, pieniądz sam dla siebie, to jest, absurdum. Nie umiał go użyć, a chciał posiadać. Inaczéj wszakże skończyć się nie mogło.