Niespokojny bardzo, Gryżda poleciał do Bezdonowa.
— Co się dzieje z Szablońskim? — zawołał do progu — nie płaci.
— Nie wiem o niczém — rzekł zimno kniaź — gadają różnie... ale, mój kochany, kto chce zarobić, ryzykuje; nie namawiałem cię, sam życzyłeś interesu.
Ruszył ramionami.
— Dziedzic Cudnowa także podobno pojechał ratować lasy swoje — dodał — które zagrożone być mają. Pilnuj się; ja ręce umywam.
Nazajutrz gruchnęła wieść, że istotnie Szabloński padł... i kaucye mają być zasekwestrowane.
Z Dubiniec, w najgorszym razie, mogło coś pozostać, ale znaczne przestrzenie pól i lasów, które ich główną wartość stanowiły, mogły przepaść.
Gryżda o mało nie oszalał.
Pojechał natychmiast do miasta gubernialnego; tu już nie mógł się łudzić, sekwestr był nakazany. Owoc jego pracy całego życia ginął marnie.
Bezprzytomny prawie, p. Zenon nazad przybył do Dubiniec, i zaledwie zsiadł z bryczki, gdy się zachwiał i padł. Zaniesiono go do łóżka i posłano po Fiszera.
Jejmość, która już o katastrofie wiedziała, nie zważając na stan męża, przybiegła z najokropniejszemi wymówkami i łajaniem, których on nie rozumiał zapewne, bo zdawał się nieprzytomnym.
Była to najzupełniejsza ruina. Zostawał pałac, część pól mała, zresztą tysiące morgów odpadłe na zawsze i iść miało na sprzedaż.
Fiszer z początku zwątpił był o chorym, który dostał zapalenia mózgu i jakiejś gorączki; żelazna, zahartowana natura zwyciężyła, przy pomocy jego, chorobę, i Gryżda w kilka tygodni przychodzić zaczął do siebie, ale innym już i zupełnie złamanym, osłupiałym jakimś, bezprzytomnym prawie człowiekiem.
Jak tylko powstał, piérwszém zajęciem jego było pójść do dawnych regestrów, i w nich się zakopał. Liczył, co miał i co utracił; po całych dniach, nie mówiąc słowa, grzebał się w nich, nad niektóremi kartami siedząc godziny, z oczyma nieruchomie w nie wlepionemi.
Jejmość po to się tylko w dworku zjawiała, aby go od czci i od wiary bezcześcić, na co nie zdawał się zwracać żadnéj uwagi, jakby nie słyszał.
Rząd majątku uszczuplonego przeszedł prawie zupełnie na ekonoma i na panią, a co się tam działo, łatwo sobie wystawić. Resztki topniały w rękach kobiety, która zawsze myślała tylko o dniu dzisiejszym.
Z pałacu wynoszono i wywożono, co się tylko dawało spieniężyć. Razem z katastrofą, przyjaciele, wielbiciele, pasożyci zniknęli. Plwano znowu i na Gryżdę, i na jego żonę, poczciwéj nitki nie zostawując na nich.
Po niejakim czasie jednakże Gryżda zaczął z tego osłupienia i bezwładności, które po chorobie mu pozostały, wychodzić zwolna. Widać było, że szukał środków jeszcze podzwignięcia się. Trudno było znaleźć.
Folwark z gruntami w Dubińcach, drugi maleńki w Hrebkach, pozostawały tylko, resztę zasekwestrowano. Wyrobić sobie rozłożenie kaucyi na lat kilkadziesiąt, dla powolnego uiszczania się z długu, nie mógł Gryżda, nie mając ani stosunków, ani pieniędzy.
Jejmość sama, dopóki tylko coś było jeszcze do wydobycia z Dubinek, trzymała się tu, i coraz stopę życia zniżając, nieszczęśliwa, narzekająca, zestarzała nagle, zabrukana, męczyła ludzi i siebie. Secinami rozpisywała listy do dawnych protektorów i przyjaciół, na które rzadko przychodziła odpowiedź z małém odczepném. W ostatku, resztki spieniężywszy, jednego dnia, nawet się Gryżdzie nie opowiadając, zabrała ostatni powóz, najlepsze konie i wyjechała.
Dokąd, na jak długo, nikt nie wiedział; wnosić było można, że chyba nie myślała o powrocie, bo wszystko, co się tylko zagarnąć dawało, zabrała z sobą.
Kniaź Bezdonów opowiadał, że powróciła do Wilna, gdzie miała jakieś widoki wyprocesowania sobie resztek majętności po piérwszym mężu.
Po wyjeździć jéj, Gryżda uczuł się nieco swobodniejszym. Na drugi dzień poszedł obejrzeć pałac, którego dawno nie widział.
Stan jego był okropny. Świeże jaskrawe odnowienie, już pouszkadzane i w ostatnich czasach zbrukane, jeszcze ruinę czyniło bardziéj rażącą; sprzętów było mało co, i to tylko takich, których nikt nie chciał nabywać. Przy odjeździe porzucono wszystko w stanie takim, w jakim zwykle bywa mieszkanie świeżo opuszczone. Papiery, słoiki, połamane grzebienie, podarte kawałki płótna, pierze, słoma, siano, zalegały podłogi. Drzwi poroztwierane, szyby potłuczone, posadzki pozmywane i poplamione, przypominały jakby świeżo przez wojskowy kwaterunek nieprzyjacielski opuszczone pobojowisko.
Gryżda niemal obojętnie przeszedł z końca w koniec pałac. Kazał pozamykać okienice, machinalnie schylił się razy kilka, żeby coś podnieść z podłogi, i do dworku powrócił.
Pozostał w dworku.
Ale jakie to było życie!
Dawna energia opuściła go zupełnie. Zamiast być czynnym i myśléć o czémś, ograniczał się chwytaniem każdego grosza, jaki mógł dostać, i chowaniem go skrzętném, namiętném, bo nikt potém od niego wydobyć go nie mógł.
Chodził czasem po swéj izbie po całych dniach, nie widząc nikogo, nie mówiąc nic, mrucząc coś sam do siebie.
Nie widywał prawie nikogo.
Takim go jednego dnia jesieni zastał litościwy ksiądz Piszczała, który, zasłyszawszy od Fiszera o tym stanie, przybył sprobować, czy dobrém słowem ulgi mu i pociechy nie przyniesie.
W izbie, w któréj od dawna nikomu nic tknąć nie dozwalał, zabrukanéj, zarzuconéj gratami, staremi sukniami, rzeczami bez wartości, które bezmyślnie gromadził Gryżda, znalazł Dziekan odartego starca, w brudnéj koszuli zgrzebnéj, w odzieży podartéj, siedzącego na stoiku u stolika. Rozłożona księga starych rachunków leżała przed nim.
Zobaczywszy Dziekana, Gryżda nie wstał nawet; popatrzył na niego, obejrzał się wkoło, jakby chciał pokazać, co go otacza, i spuścił głowę.
Z trudnością mógł sobie siedzenie znaleźć ksiądz Piszczała na zarzuconéj rupieciami kanapce.
— Słyszałem — odezwał się do niego — o nieszczęściu twojém, ubolewam nad niém; ale widzę, żeś zupełnie stracił i męztwo, i ochotę do pracy. Miałeś wiele energii w życiu, własną winą popadłeś w to położenie; należy miéć rezygnacyą, a nadewszystko rąk nie opuszczać. Pozostało ci coś.
Ironicznie uśmiechnął się Gryżda, na księgę rachunkową wskazując. Głos ochrypły, dziki, dobył mu się z gardła.
— Com miał! com miał! — zawołał — krwawemi płakać łzami... tego już nigdy, nigdy nie odzyszczę. Zgubili mnie źli ludzie.
— Panie Zenonie, a ty sam? — rzekł Piszczała. — Uderz się w piersi, czy się nie czujesz winnym?
— Fatalizm! przeznaczenie! — zamruczał obwiniony.
— Nie, następstwo tylko tego, co ty sam przygotowałeś — począł Dziekan. — Ale nie mówmy o twojéj przeszłości; nie straciłeś wszystkiego, pamiętaj, żeś się z niczego dorobił, mógłbyś pracą uczynić sobie byt znośnym.
— Aha! aha! — wykrzyknął przerażony Gryżda — gdyby mi się cokolwiek lepiéj działo, miecz Damoklesa!... żona do mnie powróci. Wypędził ją niedostatek... nie, nie!
Zaczął głową trząść i zżymać się.
— Tak lepiéj... co mi tam!
Dziekan rozpoczynał potém na rozmaity sposób rozmowę, chcąc go wyprowadzić z tego stanu odrętwienia, lecz mu się nie powiodło. Zaczął narzekać na ludzi, świat, na swój los, na stracone życie, i po gwałtownym wybuchu, wpadł znowu w odrętwienie.
Zdawało się księdzu Piszczale, że wspomnieniem córki potrafi serce mu poruszyć, ale i o niéj słuchał w milczeniu, ze spuszczonemi oczyma, aż po tkwili dopiéro szepnął:
— Co się z nią dzieje?... Zwalała się?
— Niech Bóg uchowa! — odparł ksiądz żywo — wiemy, że się jéj bardzo dobrze powodzi, że pracuje, ma poszanowanie i miłość u ludzi. Wszyscy jéj oddają sprawiedliwość, dziewczyna zacna.
Gryżda ręką machnął.
— Tak lepiéj — rzekł — niechaj nie patrzy na to, co się tu dzieje.
Głowa spadła mu na piersi.
Dziekan z politowaniem spoglądał na niego.
— Panie Zenonie — odezwał się — czy téż choć teraz, po tak smutném doświadczeniu, nie widzisz na ostatek, że z twoją logiką byłeś na zupełnie fałszywéj drodze? Dopiąłeś celu i pieniądz nie tylko cię nie uszczęśliwił, ale przyczynił się do twéj zguby. Widzisz więc, że bogactwo nie przynosi z sobą szczęścia i że w duszy miéć wiecéj coś potrzeba nad pragnienie siły i panowania nią nad ludźmi.
— Fatalizm! — przerwał Gryżda gwałtownie — fatalizm! Przecież inni z temi pieniędzmi, nic nad nie więcéj nie mając, są szczęśliwi!
— Zajrzałeś do ich duszy? — spytał Dziekan. — Byli ludzie, co i tobie zazdrościli a nad młodym Sołomereckim się litowali. Tymczasem on...
— Co się z nim dzieje? — podnosząc głowę, spytał Gryżda. — Gdzie on?
— O kilkanaście mil ztąd; dyryguje cukrownią — mówił Piszczała. — Widziałem go: zajęły, wesół, pełen najlepszych nadziei. Wiodło mu się źle z początku; teraz już jest na drodze, ludzie się na nim poznali.
— No — zaśmiał się gorzko Gryżda — i on przecież dobija się pieniędzy? Wszyscy za niemi gonią! Nie ja jeden. Za cóż mnie potępili?
— Wszyscy starają się o byt niezależny, to pewna — odezwał się Dziekan — ale pieniądz dla nich nie jest celem jedynym. Są wyższe i szlachetniejsze, dla których się go poświęca.
— Romanse! — zamruczał stary.
Po małym przestanku, ksiądz Piszczała rozpoczął znowu, ale na inny sposób, chcąc przyprowadzić do opamiętania dawnego towarzysza.
— Byłeś zawsze logicznym i chlubiłeś się tą swoją sofistyczną logiką — rzekł, śmiejąc się. — Teraźniejsze życie twoje wcale jéj nie dowodzi. Tak dobrowolnie się wyzuć ze wszelkiéj energii, obezwładniéć, zdziczéć, zostać bezczynnym, jest to głowę pod miecz nastawić. Powinieneś się otrząsnąć.
— I pracować na to, ażeby Jejmość potém owoce pracy mi z rąk wydarła, — zawołał Gryżda. — Ta Harpia!
— Nie spodziewam się, ażeby do ciebie wróciła — rzekł Dziekan. — Zgnijesz tak, zamknięty w téj nieczynności, która ci w końcu i rozum odbierze.
— Nie wiele jest — westchnął Gryżda.
Nie było sposobu podziałać na niego, i ksiądz Piszczała, z politowaniem a życzeniem, aby się dźwignął, odjechał.
Bytność ta i rozmowa nie pozostały jednak całkiem bez skutku.
Zwolna, nieznacznie, Gryżda począł wychodzić z tego osłupienia. Piérwszą oznaką tego było, że zawołał ekonoma, i z zimną krwią rozpytał go o zrozpaczony stan dwu folwarczków. Był na nich dawny dług bankowy, który dochody pożerał. Wysłuchawszy raportów, Gryżda nie dał żadnéj rady i rozkazów, odwrócił się i zamilkł.
W kilka dni jednak potém, odział się przyzwoiciej, kazał bryczynę zaprządz i pojechał do miasteczka do dawnych swych wspólników. Cały dzień ten przetrwał na naradach z nimi potajemnych, lichwiarz się w nim obudził. Miał jeszcze trochę grosza i z nim chciał po dawnemu na spółkę z pomocnikami rozpocząć nowy dorobek.
Zaczęto go znowu, ubogo odzianego, skurczonego, widywać w miasteczku; przyjmował u siebie żydków, jakieś niezrozumiałe nikomu prowadził interesa, zaniedbując gospodarstwa. Trochę życia wróciło mu, ożywił się i po swojemu czasem rozgadywał się cynicznie, szydersko, o ludziach i świecie.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/76
Ta strona została skorygowana.