Lat dwa upłynęło od czasu, jak pan Zenon, wedle złośliwego wyrażenia niektórych sąsiadów, zmartwychwstał. Nie zmienił jednak ani postaci, ani charakteru. Przebyte klęski powierzchownie go zestarzyły, duch w nim pozostał żywym i czynnym.
Z sarkazmem na ustach i pogardą ludzi, ścigał znowu ten sam cel, który raz był osiągnął. Nie zdawał sobie z tego sprawy może, iż w czynnościach ludzkich, zawsze prawie, droga i usiłowania zdobycia czegokolwiek-bądź daleko więcéj dają, niż sam cel ostateczny. Jest to prawdą niazaprzeczoną.
Z gorączkową chciwością dorabiał się znowu starą metodą.
Lichwa pod wszelkiemi postaciami była mu najskuteczniejszém narzędziem. W tém zaprzątnieniu, które zajęło go całego i chwili spocząć nie dawało, wspomnienie córki zatarło się zupełnie, zdawała się już nie istniéć dla niego. Z dawnych znajomych nie widywał prawie nikogo, spędzając, dnie ze swymi faktorami na naradach i wycieczkach. Dziekana, Bolków, którzy tu zamieszkali, unikał i pochwycić się im ani zbliżyć nie dawał do siebie.
W Dubińcach pozostało wszystko na téj stopie, jak było w czasie odjazdu nieboszczki pani. Pałac stał zamknięty, a że dach zaciekał, na którego poprawę Gryżda grosza dać nie chciał, powoli zniszczenie się w nim szerzyło. Ogrodu znaczną część kazał wykarczować i obrócił na pole, tak się obrachowawszy, aby proso lat piérwszych zapłaciło za wytrzebienie. Podwórze, cieplarnie, budynki gospodarskie były w stanie najopłakańszym. Na nic łożyć nie chcąc, pan Zenon zaledwie dachy na stodole pozwalał łatać; inne budynki, mniéj potrzebne, rozbierano powoli.
Spojrzéć teraz, na tę śliczną rezydencyą nie można było bez boleści. Symeon umarł, domek jego stał téż bezpański, spadkobiercy sprzedać go życzyli, ale Gryżda złamanego szeląga dać nie chciał.
— A mnie to na co? — mówił, śmiejąc się — niech się rozwali, ja płakać po nim nie będę.
Sołomereckiemu w ciągu tych lat wiodło się dosyć szczęśliwie: cukrownia, postawiona na stopie odpowiedniéj wymaganiom czasu, który tak olbrzymie co chwila postępy sprowadza, obiecywała znaczne korzyści właścicielom, którzy dyrektora przypuścili do udziału w nich.
Maurycy całkiem się jéj poświęcił i stał się człowiekiem praktycznym. Jak tylko lepiéj mu się powodzić zaczęło, rodzina oddalona, która długo ignorowała go i gniewała się, że wszedł na drogę jej wstrętną, zaczęła się znowu zbliżać do niego.
Bywając w Warszawie, spotykał się z nieznajomymi sobie kuzynami, którzy mu teraz nazwania tego nie zaprzeczali. Był na drodze do fortuny. Nie rachował na nic więcéj, prócz na siebie, i stosunki z wielkim światem nie nęciły go wcale, chociaż całkiem uniknąć ich nie mógł.
Wśród tych zajęć fabrycznych, które go całkiem pochłaniały, nagle dano znać Sołomereckiemu o znacznym spadku po zmarłym we Florencyi krewnym dalekim, którego miliony miały się rozpaść na bardzo wiele głów, a jedną z tych był Sołomerecki.
Była to rzecz całkiem niespodziewana, spadająca jak z obłoków, bo stary dziwak, całkiem krajowi stawszy się obcym, zapomnianym był prawie. Lękano się, aby obcym, otaczającym go, nie zapisał majątku, ale mu na to czasu nie stało, śmierć przyszła niespodzianie.
Powołany do narady z rodziną, zebraną w Warszawie, p. Maurycy nie mógł odmówić przybycia. Znalazł się tedy w kółku ludzi, którym był zupełnie obcym, wśród świata zaledwie dotąd z dala widywanego.
Z pewną ostrożnością zbliżał się do niego, bo czuł, że się z nim całkiem pogodzić nie potrafi. Byli to ludzie, używający tylko życia i niemający nic nadto na celu; on — pracował.
Pewien chłód dzielił go od nieznanéj rodziny, spoglądającéj téż na niego z obawą i zdziwionéj nieco, że w nim nie znalazła tak dzikiego i nieokrzesanego człowieka, jak się spodziewała.
Część, jaka w tych milionach przypadała na Sołomereckiego, nie była tak nieznaczącą, jak on z początku sądził. Jako jedynak, brał całą jednę schedę, szacowaną na kilkakroć sto tysięcy franków.
Każdy inny w jego miejscu byłby, tak szczęśliwym trafem przyszedłszy do majątku, porzucił dyrektorstwo i wrócił do bezczynności. Przewidywano to; ale Maurycy oświadczył zaraz, że to nie zmieni jego trybu życia, że miejsca nie opuści, kapitał prawdopodobnie włoży w jakieś przedsiębierstwo.
Piękne kuzynki dawały mu do zrozumienia, że mógłby daleko swobodniejsze prowadzić życie, naśladując innych i zostając wiernym tradycyi. Maurycy zbywał to milczeniem.
Znajdowano go tak „comme il fant”, tak na nim znać nie było, że się osmolił dymem fabrycznym, iż salony gotowe mu się były otworzyć, jako potomkowi wielkiéj rodziny, zapominając o przeszłości.
Zamiast do nich uczęszczać, Sołomerecki korzystał z pobytu w Warszawie, aby odwiedzić Romanę. Znalazł ją niezmienioną i tak już oswojoną ze swém powołaniem i zajęciem, iż nic więcéj nie pragnęła.
Powitali się z radością, a Sołomerecki w rozmowie musiał napomknąć, co go tu sprowadziło.
Romana, niewiedziéć dla czego, niemal zasmuciła się tą wiadomością.
— Książę zapewne oddalisz się, zmienisz swe zajęcie?
— Nie myślę o tém — rzekł Sołomerecki.
— Z tego, co wiem — dodała Romana — zdaje mi się, że ojciec mój, po wielkich stratach doznanych, gdy mu część znaczną Dubiniec odebrano, może-by się ich dziś pozbył; książę łatwo-byś je mógł nabyć.
Spojrzała na niego. Maurycy się trochę zamyślił.
— Gdyby je chciał sprzedać — rzekł — kto wié, może-bym w istocie je mógł odzyskać. Jest to moje gniazdo i piérwsze wspomnienia są do niego przywiązane, ale nie sądzę, ażeby je łatwo kupić można.
Myśl rzucona utkwiła w umyśle Maurycego. Powracając z Warszawy, umyślnie zajechał do Moroczki.
— Mówiono mi — rzekł — że stary Gryżda jest zrażony, że opuścił i zaniedbał Dubińce, obcięte i zmniejszone. Jak ci się zdaje: nie pozbył by się ich?
— Bardzo być może — odpowiedział Grześ — ale ja ich nikomu nabywać-bym nie życzył. Są skaleczone, nie mają dziś dawnéj wartości i nie będą procentowały.
— Mnie o to nie idzie wcale — rzekł Maurycy. — Spadek otrzymałem całkiem niespodziewany, Dubińce mają dla mnie nieoszacowaną wartość pamiątki. Jest to ziemia, na któréj żyli moi dziadowie. Czuję się niejako w obowiązku odzyskania jéj, gdyby to tylko było możliwém.
Moroczko, choć odradzał, podjął się pr0bować pośrednictwa. Z Gryżdą wszakże należało być bardzo zręcznym, gdyż nie ulegało wątpliwości, że, widząc chętnego nabywcę, byłby go wyzyskał. Natan, wciągnięty do spisku, przyrzekł naprzód wyrozumiéć dziedzica Dubiniec.
Widywał się z nim rzadko, umyślnie jechać było-by obudziło podejrzenie; czatował na niego w miasteczku, i spotkawszy w rynku, zaprosił do siebie. Rozgadali się tu o wcale innych sprawach, gdyż Gryżda miał tych samych wierzycieli, co Natan.
Żyd w końcu, pochwaliwszy zręczność Gryżdy, dodał:
— Waćpanu bo nigdy nie należało się wiązać do roli i majątku, ale pieniędzmi obracać. Do tego masz talent, a na Dubińcach wyszedłeś bardzo źle.
— Dubińce mnie zarznęły — westchnął Gryżda. — We łbie mi się zawróciło; miał-bym dziś miliony, gdyby nie one.
— One wam i teraz ciężą — dodał Natan — Na miejscu waszém, jabym się zbył tego kołtuna.
— A kto to kupi? — westchnął Gryżda. — Dawniéj było co innego, teraz to tylko chłapeć ziemi poobcinany, pałac do licha rujnuje się...
Nie dokończył.
— Ale kupca by przecie znaleźć można — odezwał się żyd. — Chcesz waćpan, bym mu go poszukał?
Zenon obojętnie ruszył ramionami.
— Co chcesz za te obcięte Dubińce?
— Kupisz je? — rozśmiał się Gryżda.
— Nu, gotowem — rzekł żyd.
Zamyśliwszy się nieco, już niedowierzający pan Zenon, wyjąkał cenę, spoglądając na żyda, jakie ona uczyni na nim wrażenie.
Naturalnie Natan mówić już o tém przestał, tak ją uznał przesadzoną. Gryżda chciał dowodzić, iż nie wymagał za wiele, ale miał do czynienia z wszystko wiedzącym Natanem.
— Dałeś Waćpan za Dubińce tyle — rzekł — kaucya stracona wynosiła tyle, reszta pozostała nie może być tak wielką.
Tu Gryżda opłakiwać zaczął swe straty, a żyd ruszać ramionami, dowodząc, że to nic nie miało z ceną wspólnego.
Rozstając się, Natan powtórzył, śmiejąc się, od niechcenia:
— Nu, pamiętaj pan: gdy się zechcesz zbyć, masz kupca na Dubińce.
Pojechał z tém do domu stary i przez całą drogo rachował i ważył, czy-by istotnie rozumném nie było wszystko obrócić na kapitał i tém, na czém się znał najlepiéj, dobijać się straconéj fortuny.
Znał nieudolność swoję. Sprzedaż wydawała mu się rzeczą nadzwyczaj pożądaną. Po niejakim czasie pojechał do Natana i zapytał go, czy istotnie znalazł-by kupca na Dubińce.
— Czemu nie, byle się zgodzić o cenę — odparł Natan.
Tu się dopiéro rozpoczęły targi, z obu stron prowadzone z taką zręcznością, iż, wzajem się podejrzewając, zdawali się coraz daléj od porozumienia. Natan zimną krwią swą i pieniędzmi gotowemi, których znał urok dla Gryżdy, zwyciężył wreszcie! Cena była już niemal ustanowioną. Na samym ostatku jednak p. Zenon się zadumał, potarł wyłysiałą głowę i objawił swój żal; nie chciało mu się sprzedawać.
— Ziemia rośnie w cenie — rzekł — zawsze to głupia rzecz jéj się pozbywać.
— Ale u Waćpana kapitał téż się procentuje, jak należy.
Skończyło się na niczém. Gryżda raz jeszcze pojechał do domu, obszedł i objechał Dubińce, znalazł je zapuszczonemi, poczekał dni kilka i powrócił do Natana.
— Kupuj Dubińce — rzekł — niech je licho porwie! przynajmniéj na nie patrzéć nie będę.
— Cóż myślisz z sobą?
— Co — odparł Zenon — tu w téj dziurce ja nie mam co robić; pojadę do większego miasta spekulować.
Korzystając z tego usposobienia, żyd, nie zwłócząc, wziął się do spisania punktów przedugodowych i zaliczył zadatek. Umowa brzmiała na jego imię.
Niespokojny znowu, czy się oszukać nie dał, Gryżda z pieniędzmi odjechał do domu i natychmiast do opuszczenia Dubiniec przygotowywać się zaczął.
Rozważywszy wszystko, widział, że zrobił do-
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/78
Ta strona została skorygowana.
VII.