bry interes. W okolicy pozostać nie chciał, znano go tu nadto, było mu to przeszkodą i zawadą. Byłby się wyniósł na Litwę i do Wilna, gdyby tam wspomnienie żony nie zagradzało mu drogi. Na myśl mu przyszła Warszawa.
— Czemuż nie? — rzekł w sobie.
Wspomnienie córki raczéj go pociągało, niż odstręczało.
Wśród zajęć, jakie wyjazd spowodowywał, wyprzedawania się z ruchomości, obrachunków ze służbą, nagle dowiedział się z przerażeniem Gryżda, iż istotnym nabywcą Dubiniec był Sołomerecki.
Wprawiło go to w rozpacz niemal; czuł się oszukanym, ograbionym, i natychmiast poleciał z wymówkami do Natana. Żyd go przyjął z krwią zimną. Nie zaprzeczał bynajmniéj, że był pośrednikiem, ale znajdował to tak naturalném, iż Gryżdę w końcu wyburczał. Staremu wcale nie szło o to, że dawni właściciele powracali do starego gniazda, ale, że, przy téj zręczności, on-by był mógł ich obedrzéć i kazać zapłacić pretium affectionis.
Mając się wybierać z tych stron, prawdopodobnie na zawsze, Gryżda nie potrzebował się nawet żegnać z nikim. Nie żył z ludźmi, ludzie nim pogardzali, nie kochał nikogo, za nikim mu tęskno nie było. Dubińce mu obrzydły. Sołomerecki, który natychmiast obejmował ruinę, nie chciał się z nim spotkać, wysłał od siebie kogoś dla objęcia majątku, a sam czekał aż mu doniesie, że Gryżda opuścił okolicę.
Przed wyjazdem, do jednego księdza Dziekana wstąpił dawny towarzysz.
Ksiądz Piszczała znalazł go zmienionym o tyle, że się zdawał dźwignięty z upadku i odrętwienia. Jeszcze raz w nim odrodził się stary człowiek, z dawnym sceptycyzmem swym, szyderstwem i wiarą w siebie.
Po tylu przebytych i przebolałych ciosach, gdy się już zdawał niepowrotnie złamanym, z podziwieniem Dziekan go znalazł na ciele więcéj zgrzybiałym, niż na duchu. Zgarbiony, pomarszczony, trzęsący się, na pozór bezsilny, w mowie i myślach objawiał jeszcze tę samę energią i siłę woli, co przed tém.
Ksiądz Dziekan zapytał go, co czynić myśli.
— A, nic innego, tylko to, co robiłem całe życie — rzekł Gryżda — popełniłem kilka błędów grubych i przypłaciłem za nie. Wyliczać ich nie będę; z fortuny zrobionéj już straciłem bezpowrotnie połowę; zostało mi dziś tyle, że znowu mam nadzieję się czegoś dobić.
— A potém? — zapytał Dziekan.
— Widzisz, ojczulku — odparł Gryżda — samo uczucie posiadania siły jest wielką satysfakcyą; potém tu, w téj dziurze, wśród ludzi zacofanych i głupich, nie było można jéj użyć. Gdzieindziéj potrafię sobie z nią wyrobić pozycyą i znaczenie; w wielkich ogniskach czynności ludzkiéj nie pytają o pochodzenie majątku, o cnoty człowieka, ale o pieniądz i rozum tylko. Tam ja należyte znajdę miejsce.
— A potém? — powtórzył Dziekan.
— Będę się mścił na ludziach.
— Za co?
— Za to, że się na mnie poznać nie chcieli — rzekł Gryżda — i będę szerzył zdrowe zasady. Każdy sobie, każdy dla siebie. Kto słaby, ten niepotrzebny.
— I tam daléj — dokończył, już śmiejąc się tylko, Dziekan. — Jesteś niepoprawny, mój panie Zenonie; widzę, że nieszczęście nic cię nie nauczyło. Życzę, abyś nie wpadł z deszczu pod rynnę.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/79
Ta strona została skorygowana.