Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/8

Ta strona została skorygowana.

oddawna — wtrącił Kniaź. — Podlejszéj istoty trudno sobie wyobrazić, a przytém, wcale nie głupi.
— Ho, ho! — zamruczał Natan.
— Nogami go kopać można, nie piśnie nawet; w twarz mu plunąć, obetrze się i pokłoni; łaj go, będzie się uśmiechał; ale gdzie pazury swe wciśnie raz, już ich nie oderwie bez kawałka mięsa. No, i takim niegodziwcom — dodał — wszystko się szczęści! Trafić musiał na Sołomereckiego i umiał u niego tyle lat przebyć, żeby go odrzéć do koszuli! Psiawiara!
Oba zamilkli.
Kniaź Bezdonów wstał, biorąc za czapeczkę, gdy z bilardowego pokoju posłyszano kroki i mężczyzna średnich lat, tłuściuchny, rumiany, zażywny, ubrany starannie, ale bez zbytniéj elegancyi, z miną pewną siebie drzwi uchylił.
Był to Niemiec, z dawna już naturalizujący się powoli w kraju, do którego przybył wypadkiem z pacyentem możnym. Rodem Sas, z królestweczka tego, dziś tak okrojonego a przeludnionego, że co rok mnóztwo dzieci jego w różne strony świata emigrować musi, doktor Ernest Traugott Fiszer, syn chłopa z pod Chemnitzu, zapoznał się tu z obywatelstwem, polubił kraj, przywiązał się do ludzi, potrosze nauczył się języka i o powrocie do Saxonii na teraz nie myślał wcale. Dobrze mu się tu dosyć działo, miał już dom swój w miasteczku, wcale pięknie urządzony, konie, powozy i, jak utrzymywano, dosyć grosiwa. Oszczędny, zabiegliwy, ale bardzo dobrego serca i lgnący łatwo do ludzi, Fiszer miał przyjaciół, lubiony był; a że rodziny bliższéj nie miał w Saxonii, prorokowano mu ożenienie się i osiedlenie.
Nawet nasz powszechny wstręt odwieczny do Niemców, łagodnością swą, ludzkością, dobrém sercem, które się we wszystkich czynnościach czuć dawało, umiał Fiszer rozzbroić. On sam był do wysokiego stopnia kosmopolitą, choć razem niemiecki swój język i narodowość kochał miłością, oddaleniem spotęgowaną. Jak się w nim godziła idea ludzkości jedynéj, którą wyznawał, z germanizmem gorącym, który go powinien był czynić wyłączniejszym w sympatyach, tego wytłómaczyć niepodobna tym, co dzisiejszych Niemiec nie znają.
Koniec końcem, doktor Fiszer ulubiony był wszystkim, i odpłacał uczuciem za to przyjęcie, jakiego tu doznawał. Przytém, jako lekarz, jako uczony i pracujący niezmordowanie nad tém, aby nie być zacofanym, jako człowiek oczytany, jako praktyk, mało miał równych sobie.
Na tém wygnaniu, w osamotnieniu naukowém, nie mając nikogo zajmującego się medycyną i przyrodnictwem, czytał ogromnie wiele, namiętnie, wszystek czas wolny poświęcał studyom i, jak sam powiadał, w tém prawdziwe znajdował szczęście.
Śmiano się z niego, że w swym połamanym polskim języku niektóre chorób wypadki pięknemi nazywał i z zapałem wyrażał się o tém, co drugich napełniało smutkiem. On téż śmiał się z drugimi, ale ani języka, ani obyczaju nie zmienił. Nie było gorliwszego nad niego experymentatora, i nikt pewnie z jego towarzyszów pilniéj dziennika medycznego nie prowadził.
Fiszer miał praktykę niezmiernie rozległą, która się na powiaty Łucki, Dubieński, czasem aż do Ostroga i pod Żytomierz rozciągała. Był w niéj niezmordowanym. Młody, zdrów, silny, spędzał noce bezsennie, dnie na bryczce, którą jadąc, zasypiał potém chętnie i smaczno. Nie grymaśny w życiu, obchodził się lada czém, mając tylko jednę słabość i tęsknotę... do piwa. Niedostatek dobrego „soku jęczmiennego“, jak go Niemcy zowią, najboleśniéj go dotykał. Wzdychał, popijając tutejsze piwa, i krzywił się, nie mogąc pojąć tego, jak ludzie bez napoju życiodajnego obchodzie się mogli.
Das ist unbegreiflich — powtarzał często — to jest niepojęcie — tlómaczył potém.
Wejście doktora Natan i Bezdonów powitali wesołemi twarzami.
— Wiecie — odezwał się Kniaź — miody Sołomerecki przyjechał, jest tu.
— Właśnie się o tém dowiedziawszy, zaszedłem, — rzekł połamanym językiem polsko rusko-niemieckim doktor. — Jak sądzicie? nie wypadałoby mi się widziéć z nim?
Natan zbliżył się do doktora.
— Tém bardziéj, że on sam pewnie was szukać będzie, aby się szczegółów o śmierci ojca dowiedziéć.
Fiszer ramionami poruszył.