wością wielką opowiadać mu, iż sobie wcale znośny byt wyrobiła, że o swych siłach może się utrzymać.
Gryżda słuchał z uwagą.
— To mnie bardzo cieszy — rzekł na zakończenie — bo ja takie straty poniosłem, iż sam jestem w położeniu przykrém i na starość pracować muszę. Romana, biorąc to dosłownie, natychmiast ofiarowała mu przyjść w pomoc, jeśliby potrzebował.
Zakłopotał się stary i zawstydził, wybąkując, że on także spodziewa się, pomimo złego stanu interesów, dać sobie radę.
Córka naówczas nieśmiało prosiła, czyby mu w domu czém usłużyć nie mogła. Gryżda odmówił.
Wśród téj rozmowy, jednakże powoli zwiędłe serce poruszyło się, i stary, nie pozbywając się jéj, podał krzesło, rozpytując bliżéj o zatrudnienia, o życie, znajomości, które porobiła i t. p.
Nie potrzebowała się z niczém taić Romana, oprócz Sołomereckiego, o którego téż Gryżda nie pytał. Powodzenie córki, jéj szczęście do ludzi, nadewszystko to, że nic nie potrzebowała od niego, wprawiły go w nieco lepsze usposobienie.
Jednakże ani pomyślał o tém, aby żyć razem mogli, ani Romana mu się śmiała narzucać. Gdy Gryżda spojrzał na zegarek, sądząc, że potrzebuje wyjść, wstała i pożegnała go, zostawując mu swój adres, na który popatrzywszy obojętnie, rzucił go na stół.
Zapłakana, z bólem w sercu wyszła od niego córka. Spodziewała się przejednania, uścisku, powrotu do jego serca... znalazła zimną obojętność. Nie rozpaczała o przyszłość wprawdzie, nie wyrzekała się widywania ojca, ale w duszy czuła się okrutnie uciśnioną.
Dla niéj Gryżda wydał się więcéj może zmienionym, niż przypuszczać mogła z piérwszego spotkania na ulicy.
Upłynęło dni kilka, a Gryżda nie dał znaku życia. Około południa jednego dnia wreszcie przyszedł do Romany. Przyprowadziła go raczéj ciekawość, niż serce. Obejrzał pomieszkanie; do wyglądającéj Rozalii ani przemówił, jakby jéj nie znał, tak, że przystąpić do niego nie chciała; przemówił kilka słów obojętnych i wyszedł.
Znowu łzami to widzenie się z ojcem opłaciła biedna dziewczyna.
Przez cały miesiąc nie śmiała zaglądać do ojca. Tęsknica jakaś, obudzona widzeniem, skłoniła ją na ostatek pobiedz na Bielańską ulicę.
Stara sługa zapowiedziała jéj we drzwiach, że pan był chory i że miał gości. Gośćmi tymi byli dwaj izraelici, a celem ich odwiedzin musiał być interes jakiś, bo na stoliku leżały papiery i klejnoty. Gryżda się zmieszał widocznie, gości swych odprawił kwaśno, a córce wskazał siedzenie. Był nieubrany, z szyją obwiązaną grubą chustą, chrypiał i skarżył się na katar.
Wpadłe oczy i policzki, w istocie, jeżeli nie chorobę, to nadzwyczajne wydawały znużenie.
Romana radziła doktora, Gryżda zapewniał ją, że materacyk z ziół, który mu służąca zrobiła, miał wystarczyć.
Po krótkiéj rozmowie, prosząc, aby się pozwolił dowiedziéć o swoje zdrowie, córka go chciała pożegnać.
— Co tam zdrowie! — rzekł kwaśno — to przejdzie, ale do licha z tą Warszawą, że w niéj nic zrobić nie można. Żydowstwa mnóztwo, wszystkie drogi pozawalane.
— Czyż ojciec koniecznie się tak troszczyć i zabiegać potrzebuje? — zapytała Romana — przecież na tak skromne życie z pewnością mu wystarczy, a ja gotowa jestem...
— Dajże mi pokój z tą wspaniałomyślnością! — rzekł ironicznie — chciała-byś koniecznie wyjść na heroinę! Myśl o sobie.
Romana, dotknięta tém, pożegnała go, już nie mówiąc słowa.
Gryżda po kilku dniach z obwiązaną szyją pokazał się na ulicy znowu. Romana w rozmowie przypadkiem wspomniała nazwisko bankiera, w którego domu bywała. Było ono jedném z tych, które na giełdzie największe poszanowanie wzbudzały. Spotkawszy córkę kwaśno, zaczął się domagać Gryżda, aby mu dopomogła do zrobienia z nim znajomości. Starała się wymówić tém, iż bardzo zajęty, nie był przystępnym; ale stary począł nalegać niezmiernie, stał się natarczywym, skończył na wymówkach wreszcie, że ona dla niego nawet tak małéj uczynić nie chciała przysługi.
Obiecała więc, iż sprobuje.
Rzecz była trudna, nie uwłaczając ojcu, uprzedzić jednak mniéj więcéj o nim, jako o człowieku, który przybywał z prowincyi i mógł się wydawać trochę excentrycznym.
Bankier nie miał wielkiéj ochoty robienia nowych znajomości, starych do zbytku dokuczało mu od rana do nocy; ale dla kobiet był grzecznym, obiecał przyjąć pana Gryżdę, naznaczył godzinę.
Treści rozmowy nie mogła się dowiedziéć córka, lecz znalazła po niéj ojca zadumanym i smutnym.
— To są ludzie szczęśliwi, u szczytu, którzy ani znać biedniejszych, ani być im pomocą nic chcą — rzekł do córki. — Mają słuszność; sług zaś i pomocników im nie braknie, ani kapitału. Nic niéma do zrobienia, prószyny zbierać potrzeba; ale człowiek rozumny — dokończył — widzi rzeczy zdrowo, a w bawełnę nie obwija. Vae victis! — dodał w końcu.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/81
Ta strona została skorygowana.