Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/82

Ta strona została skorygowana.

To stosunkowe niepowodzenie wpłynęło tak na Gryżdę, że córka jeszcze go w kilka dni znalazła bardziéj pogrążonym w sobie i mocniéj podrażnionym. Chciał dawniéj szerszego placu działalności, teraz narzekał, że opuścił ten kąt, w którym nie umiał obracać, i gdzie więcéj robił w przeciągu miesiąca, niż tu w pół roku.
Wynosić się już jednak nie myślał. Za każdém wszakże widzeniem się Romana mogła po nim poznać, czy mu się lepiéj, czy gorzéj powodziło. Odzyskiwał nadzieję, uśmiechał się, szydził z głupców, bo cały świat, oprócz siebie, miał za nich; potém milczał lub przeklinał.
Do Romany zaglądał bardzo rzadko, a nigdy mu na myśl nie przyszło czémś jéj dowieść, że ona go obchodziła, choć małą jakąś zrobić przysługę. W jéj pokoikach brał do rąk piękniejsze cacka, podarunki uczennic i zapytywał o każde, co ono mogło kosztować. Potrząsał głową potém. Skromne bardzo urządzenie się Romany wydawało mu się, jak na nią, zbytkowném. Raz przyszedłszy w porę obiadową, dał się zaprosić, jadł ochoczo i znalazł stół bardzo wykwintnym.
— Słowem — rzekł raz do córki — że oto ja, co na tém zęby zjadłem, nie mogę prawie nic zrobić, a ot taka, jak ty, dziewczyna, co tyle tylko, że klapie po fortepianie, ma, co jéj potrzeba i na niczém jéj nie zbywa.
— Ojciec jesteś wymagającym — rzekła Romana.
— Mam do tego prawo — zawołał — czuję w sobie siły do spraw wielkich, mam pomysły; fatalizm mnie do niczego nie dopuszcza. Wszystko jest w życiu ślepą fatalnością.
W końcu roku Romana coraz go bardziéj znajdowała zgorzkniałym, zwątpiałym, milczącym. Widoczném było, że interesa wcale nie szły.
Przyznał się jéj raz, że poniósł wielką stratę znowu. Dwa czy trzy razy córka go znalazła z tą szyją obwiązaną, nie wychodzącego z domu i przebąkującego, że nie było czego chodzić. Usłużyć jéj sobie nie dozwalał w niczém.
Nie widywali się czasem bardzo długo, potém zjawiał się u niéj na chwilę, pochodził po izdebkach, pomruczał i odchudził.
W ciągu gdy się to działo, nadjechał Sołomerecki. Romana, widząc się z nim, otwarcie mu powiedziała, że się z ojcem widywała, że bywał u niéj czasami. Zrozumiał to Maurycy i prosił ją o skazówkę, gdzieby się z nią mógł spotkać, gdyż chciał korzystać z bytności swéj. Romana wymieniła dom bankiera, w którym i on, i ona, bywali.
Nie śmiał wywiadywać się u niéj o Gryżdę Maurycy. Bankier go zaczepił sam, dopytując o tego oryginała, którego, jako z tamtych stron pochodzącego, Sołomerecki znać musiał.
— Jest to dawny rządzca ojca mojego, późniejszy nabywca naszego majątku — rzekł Maurycy — człowiek dosyć niegdyś majętny, na grosz chciwy, który całe życie spekuluje, i nie wiem, czy rezultat odpowiada jego pracy.
Bankier śmiał się, powtarzając to, co Gryżda w rozmowie krótkiéj mu wypowiedział, spodziewając się zapewne, iż obudzi rozumem swym nadzwyczajne zdumienie.
— Co on tu chce robić? — spytał — pieniędzy mamy dosyć, kapitał, o którym mi wspomniał, kropla w morzu, a jego teorya niedorzeczna.
Ruszył ramionami.
Tym razem Romana tak jakoś była przybita myślą o ojcu, że nawet odwiedziny Sołomrreckiego jéj nie ożywiły. Nie mogła się z nim widywać tak swobodnie, jak zwykle.
Spytała go, czy się bardzo cieszył z nabycia Dubiniec.
Maurycy szczerze się wyspowiadać jéj nie chciał, zabolał tylko nad wykarczowaniem ogrodu, nad ruiną, i wspomniał, że w tym dworku, w którym mieszkała, w czasie swéj bytności musiał się pomieścić.
— We mnie Dubińce same najboleśniejsze budzą wspomnienia — dodała Romana. — Jestem istotą, nie mającą bytu i na wieczne tułactwo skazaną.
— Prawie wszystkich to jest los — dodał Maurycy — bo i ja muszę po świecie wędrować dla pracy.
Smutnie się pożegnali z sobą, smutniéj niż kiedykolwiek.
Przybycie Gryżdy do miasta, jego zamieszkanie, w ogóle, zamiast ożywić Romanę, stało się dla niéj troską, odebrało jéj dawną swobodę. Widok jego, niemożność wpłynięcia na zmianę życia, bolały ją.
Patrzyła na męczarnie człowieka, walczącego z czémś nieduścignioném i nieoznaczoném, ubiegającego się o to, co mu szczęścia dać nie miało, obłąkanego i zdziwaczałego.
Takim był w istocie Gryżda, a pobyt w Warszawie, sprowadzając nowe rozczarowanie, przygnębił go bardziéj jeszcze. Gdy Romana mu z troskliwością mówiła o stanie tym, gniewał się i zaprzeczał jéj, nie chcąc się przyznać, że mu się niepowodziło i że był zrażonym.
W czasie bytności Sołomereckiego w Warszawie, który z każdym rokiem zyskiwał na wziętości, uznaniu, a miał tyle za sobą, iż każdemu się podobać musiał; w domu bankiera, w którym Romana często bywała, zaczęto snuć projekta ożenienia go.
Była to partya świetna, nawet dla milionowéj panny: tytuł książęcy, człowiek miły, dobrze wychowany i mający świetną przyszłość przed sobą.
Chciano go ożenić i znajdowano, że powinien był koniecznie wybrać sobie pannę w tych kołach, w których się teraz obracał.
Mówiono o tém otwarcie przy Romanie, bo choć wiedziano, że była z nim dobrze, nie posądzano ani jéj, ani jego o bliższe stosunki, widząc ich niewłaściwość.
Usłyszawszy o tém, Gryżdówna taką jakąś boleść uczuła w sercu, iż sama się rozgniewała na siebie i wyrzucała ją sobie. Wmawiała w siebie, iż miała tylko przyjaźń dla Sołomereckiego, a sama myśl, iż on mógł pokochać inną, być z nią bliżéj, ściśléj, nierozerwalne połączonym, budziła zazdrość i ból niewysłowiony.
Rozwaga mówiła jéj, że dała zanadto nad sobą zapanować temu uczuciu, które go z nią łączyło. Mimowolnie wciągnięta w rozmowę o tych projektach, Gryżdówna o Sołomereckim wyraziła się w ten sposób, iż je starała się niemożliwemi okazać. Zaręczała, że znanym był ze swego wstrętu do małżeństwa, że wcale się żenić nie myślał.
Co gorzéj, przy piérwszém potém spotkaniu się z nim, odkryła mu wszystkie spiski na niego i opisała osoby, które do nich wchodziły, sama nie zdając sobie z tego rachunku, w ten sposób, że od nich odstręczyć mogła.
Późniéj dopiéro zaczęła to sobie wyrzucać.
— Po co ja się w to wdaję? To niedarowane dziwactwo! Sza!
Walcząc z sobą, doszła potém do przekonania, że owa przyjaźń była niebezpieczną, bo groziła przerodzeniem się w inne uczucie. Postanowiła więc zwolna zerwać stosunki, aby się wyswobodzić.
— Narzucam mu się w sposób nieprzyzwoity, to do niczego nie prowadzi, oprócz udręczeń. Należymy do światów tak od siebie oddzielonych, iż nigdy marzyć nie można... o niczém.
Słabość, którą wyrzucała sobie za późno, postanowiła zwyciężyć. Pobyt ojca nastręczał jéj wymówkę. Gdy znowu przyjechał Sołomerecki, starała się go unikać, ale on jéj szukał. Skończyło się na tém, że urok rozmowy z nim złamał postanowienia.
Nowe nastąpiły wyrzuty sumienia, i postanowienia nowe. Widziała, że należało zerwać zupełnie. Upłynęło kilka miesięcy, stęskniła się za nim, ale obiecywała sobie, gdy przyjedzie, ułożyć się tak, aby go nie widziała.
Postanowienie było uroczyste.
Spotkali się w domu bankiera, a Sołomerecki podszedł do niéj z takiém uczuciem radości, tak ją ujął tém, że na chwilę zapomniała o wszystkiém. Nazajutrz w Saskim ogrodzie, którym przechodziła ze swoją teczką, Maurycy ją napędził.
— Pani jakbyś uciec chciała przede mną — zawołał — zabierając się jéj towarzyszyć.
Romana smutnie oczy na niego podniosła.
— Wiesz pan — rzekła — że nie tylko bym to uczynić powinna, ale doprawdy mam to postanowienie. Niech mnie moje sieroctwo tłómaczy.
Zbytecznie przywykłam, rozpieściłam się jego przyjaźnią, nadto tęsknię za nią, słowem, obawiam się jéj dla siebie!
Sołomerecki zdumiał się.
— Ale, na Boga — rzekł z zapałem — przecież pani wierzyć w to powinnaś, że przyjaźń ani się zmieni, ani ostygnie, ani ją co może rozerwać.
— Przeciwnie — podchwyciła Gryżdówna — ja te wszystkie następstwa przewiduję, jako nieuniknione. Pan się musisz ożenić; cóż będzie znaczyć taka biedna przyjaciółka przy żonie?
— Ale ja wcale się żenić nie myślę — zawołał