Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

Następnych dni Rozalia, która drzwi pilnowała, nie mogła się opędzić dzwoniącym i przychodzącym z różnemi interesami figurom, wcale nie sympatycznym, natrętnym i zuchwałym. Nie chciały one rozumiéć, ani wierzyć w chorobę, dopominały się widzenia z Gryżdą, wykrzykiwały głośno, parły się do drzwi, i siłą tylko pozbyć się ich było można.
Chory, choć leżał w najdalszym pokoju, zdawał się te głosy słyszéć, zrywał się niespokojny, mruczał, rzucał się i trzeba było przytrzymywać go w łóżku gwałtem.
Wszystko to dla Romany było niewysłowioną męczarnią. Zmuszona wtajemniczyć się w życie ojca, ze wstrętem spoglądała na nie, chociaż zaledwie zewnętrznéj jego fizyognomii cząstka jéj była dostępną.
Papiery i notatki zebrała wszystkie, nie patrząc na nie, nie chcąc się bliżéj zapoznawać z tém, o czém mogła nie wiedziéć.
Gryżda był chwilami zupełnie przytomnym, to na przemiany sennym i rozgorączkowanym. W marzeniach wyrywały mu się wyrazy, sarkazmy, nazwiska ze wspomnień całego długiego życia, po większéj części niezrozumiałe dla słuchających, czasem dla Romany przykre i łzy jéj wyciskające.
Szyderski ton jakiś panował w nich. Oprzytomniawszy, Gryżda okazywał się niespokojnym, chciał wstawać i objawiał obawę o zaniedbane interesa swoje. Na córkę patrzał, to jéj nie poznając, to wołając po imienin i polecając, aby go nie opuszczała. Przedewszystkiém lękał się być okradzionym, i w końcu pugilares swój, który na piersiach nosił, oddał córce; ale potém, zbudziwszy się, szukał go, i kazał sobie pokazywać, rozpatrując się w nim, czy był nietkniętym.
Dni kilka upłynęło w takim stanie smutnym, a Romana czuła się śmiertelnie zmęczoną, chcąc podołać wszystkim obowiązkom swoim. Lekcyi porzucić nie mogła, gdyż natychmiast zastąpionoby je kim innym, a odzyskać było-by niepodobna. Od rana więc, nieustannie czynna, musiała biegać, z myślą zaprzątnioną ojcem, siedziéć u fortepianu drzemiąc, powracać na Bielańską ulice, dowiadywać się do swego mieszkania i pokazywać ojcu, który, oprzytomniawszy, domagał się jéj natychmiast. Z nią tylko był cokolwiek spokojniejszy.
Podołać temu mogła tylko energia Romany i jéj serce. Rada była, że mogła ojcu służyć i czyniła to z rodzajem zapału, z pociechą, któréj piérwszy raz w życiu doznawała. Dotąd żyła tylko sama sobie, a kobieta szczęśliwą być nie może, jeśli się komuś nie poświęca. Pozbawiona rodziny, tworzy ją sobie, adoptuje; a gdy i to niemożliwe, służy pieskom i kanarkom.
Choroba się przedłużała, nie było o wiele gorzéj, ale téż polepszenia doktor nie obiecywał tak rychło. Groźne niebezpieczeństwo minęło, gorączka tyfoidalna ustąpiła, pozostały jéj skutki, dla starego i zużytego organizmu długo czuć się dające.
Gryżda wychudł okropniéj jeszcze, głowa i ręce mu się trzęsły, osłabiony był nadzwyczajnie. Umysł niespokojny, oddziaływał w nim na słabe ciało. Interesa, których zaniedbać musiał, stały mu przed oczyma ciągle, a żadne argumenta nie skutkowały, gdy o nie chodziło.
W wielu z nich Romana, z największym wstrętem, dla uspokojenia chorego, musiała być pośredniczką, i wedle jego wskazówek postąpić z natarczywymi pomocnikami.
Gryżda chciał razy kilka, aby ich do niego przypuszczono, ale doktor się temu oparł stanowczo. Lepiéj poznawszy chorego, wiedział, że toby wywołało gniew, kłótnią i mogło sprowadzić recydywę.
Stary się tém tylko pocieszał, że wkrótce sobie wstać obiecywał, a doktor, dla uspokojenia go, nadzieję tę potwierdzał.
Tygodnie tak tym czasem upływały, a Gryżda się z łóżka nie mógł podźwignąć. Potrzebował nieustannych starań około siebie, pieczy, a nadewszystko despotycznego narzucania sobie tych środków, które mu się kosztownemi wydawały.
Córka musiała go ciągle zapewniać, iż sama się o nie postara, i że nic za to płacić nie będzie. O kasę swoję był tak troskliwym, że nawet codzień sprawdzał, czy jéj nie naruszono. Romana swojemi pieniędzmi płaciła za wszystko.
Nic nie miał przeciwko temu.
Życie to, rozdzielone na poły pomiędzy dwa mieszkania, których potrzeba było doglądać, było dla Romany nadzwyczaj ciężkiém, tak, że w końcu musiała pomyśléć o tém, czy-by się w jednym domu z ojcem nie mogła umieścić. Lepsze daleko własne mieszkanie udało się jéj wkońcu zamienić z sąsiadem, który parę pokojów około Gryżdy na drugiém piętrze zajmował. Przeniosła się więc na Bielańska ulicę, chociaż ona dla jéj wycieczek i lekcyi mniéj była dogodną.
Gryżda o to ani pytał, ani wiedział o tych szczegółach; jedna myśl zajmowała go ciągle, a tą był powrót do zajęć i interesów, o których doktor ani chciał słuchać.
W piérwszych dniach niepozbyci natręci, którzy się do drzwi dobijali, zwolna stali się gośćmi coraz rzadszymi, naostatek prawie znikli. Ale pozostałe u Gryżdy fanty, na które pożyczał, które albo wykupione być miały, albo na dłuższy termin zastawione, częste przyjmowanie interesantów czyniły konieczném. Romana naówczas radziła sobie, jak mogła, i wyręczała ojca, usiłując, o ile się dało, pozrywać wszelkie stosunki z lichwą i pośrednikami do niéj.
Na to wszystko ile musiała wyszafować sił i życia, szczególniéj tam, gdzie bez wstrętu dotknąć nie było podobna spraw brudnych, ona jedna wiedziała. Czuła się przybitą, upokorzoną, ale spełniała obowiązek, płaciła dług za wychowanie, które ojcu była winną.
W ciągu tego obcowania codziennego z córką, Gryżda nie okazał nigdy, aby miał dla niéj wdzięczność. Ze zdrowiem wracał mu cynizm dawny. Gdy raz doktor chwalił przy nim to córki poświęcenie, chory zwrócił się ku niemu szydersko:
— Głupia dzierlatka — rzekł do lekarza — nie rozumié własnego interesu. Pewny jestem, że opuszcza lekcye, zapomina o sobie. Choruje na heroinę miłości rodzicielskiéj, a ja z tego korzystam. — I śmiał się.
Doktor się namarszczyl i zamilkł.
Powrót do zdrowia i do zajęć zwykłych okazał się niepodobieństwem w krótszym czasie; Gryżda musiał leżéć i odżywiać się, co z trudnością przychodziło. Niecierpliwy, znudzony, za całą miał pociechę wydobywanie rachunków, zapisywanie jakichś cyfr wymarzonych, zabawianie się dziecinne spckulacyami niebywałemi.
Poufnie zapytany lekarz, nie przed córką, ale przed Rozalią, otwarcie powiedział, że o wyzdrowieniu zupełném bardzo powątpiewa i że prawdopodobnie stary pociągnie w tym stanie czas jakiś i zgaśnie kiedyś z wyczerpania i wyżycia.
Odwiedziny jego stały się coraz rzadszemi. Pożycie z chorym przybrało pewne formy niezmienne, do których Romana przywykła w końcu. Musiała tylko zupełnie prawie wyrzec się wieczorów muzykalnych i własnych rozrywek, nie chcąc ojca porzucać w samotności, która go rozdrażniała.
Ciągnęła się tak mniemana konwalescencya miesiącami całemi.
Sołomerecki, który w przeciągu tego czasu był parę razy w Warszawie, dowiedział się od żony bankiera o poświęceniu się Romany dla ojca, pragnął ją widziéć koniecznie i ostrożnie udał się na Bielańską ulicę, gdzie wielce mu przyjaźna panna Rozalia ułatwiła widzenie się z panienką.
Romanę znalazł bardzo zmienioną. Podwojony trud, niepokój, samo obchodzenie się z nią chorego ojca, które serce ściskało, uczyniły ją pogrążoną w sobie, smutną. Ucisk widać było z twarzy.
Powitała Maurycego podaniem ręki, unikając wspomnienia o ojcu i swojém położeniu. Na chwilę ożywiła się, zapomniała, wracając z Maurycym do zwykłéj rozmów treści, do czytanych książek, do pytań o jego życie i powodzenie. Sołomereckiemu wiodło się teraz szczęśliwie, miał już aż dwie fabryki pod swoim nadzorem, udział w obu, a obie szły mu dobrze. W Dubińcach, do których prawie nie zaglądał, tak przykre one w nim budziły wspomnienia, powoli restaurowano naprzód budowle gospodarskie, pałac zostawał na sam ostatek.
Parę razy zeszli się tak w czasie pobytu Sołomereckiego; Romana zaczerpnęła sił trochę. Dodał jéj męztwa słowem, współczuciem okazaném, dowodami stałéj przyjaźni. Odżyła nieco.
Ale po jego wyjeździe, wpływ ojca znowu jak brzemię legł na niéj. Siedząc u jego łóżka, musiała ze wstrętem słuchać zawsze tych samych sądów o ludziach, o świecie, tych samych apologii egoizmu i własnego interesu.
Romana nigdy się w żadne rozprawy w tym przedmiocie z ojcem nie wdawała. Z głową spuszczoną nad jakąś robótką, którą machinalnie się zajmowała, dawała mu rozprawiać, nie sprzeciwiając się. Czasem się jéj wyrwał wykrzyk jaki, ale natychmiast zapanowywała nad sobą.
Kwartał już cały przedłużał się ten stan chorobliwy, z którym Gryżda się oswoił. Siły mu po trosze powracać zaczynały. Z wielką pociechą Romany, wstawał czasami i z razu z pomocą Rozalii, potém już sam przechadzał się po pokoju.
Zarazem jednak z tą poprawą zdrowia umysł bezczynnym już wytrwać nie mógł. Ponieważ mu zabroniono wszelkiego zetknięcia się z dawnymi jego pomocnikami w lichwiarskich sprawach, z nadzwyczajną przebiegłością, unikając oka córki i Rozalii, potrafił sobie przekupić przyjętą kucharkę.
Parę razy w ciągu dnia Romana się oddalała na lekcye, które trwały po godzin kilka. Rozalia sama na targ chodziła. W domu zostawała służąca, która potajemnie zaczęła wpuszczać znowu wezwanych faktorów.
Z pewnego rodzaju uciechą, że tak zręcznie potrafił oszukać wszystkich, Gryżda rozpoczął dawne interesa, ale się tak krył z niemi, iż ani podejrzliwa Rozalia, ani córka domyślać się tego nie mogły.
Czasem nawet szydersko chwalił się, że tak był córce posłusznym, i usta mu się ironicznie wykrzywiały.
Ten powrót do najulubieńszych zajęć odbił się zaraz na humorze Gryżdy, z którego córka, niedomyślając się przyczyny polepszania, cieszyła bardzo.
Lecz czy to pośpiech, z jakim teraz, ukrywając się, musiał sprawy swe dokonywać, czy osłabły umysł, czy umiejętność wyzyskania go przez pośredników, wywołały nareszcie straty.
Parę pomniejszych zniósł Gryżda, pokrywając je milczeniem, ale posępnym się stając i zadumanym ponuro.
Dnia jednego, gdy Romana wieczorem z lekcyi powracała, w progu ją spotkała Rozalia, szepcąc, że Gryżda był gorzéj i dostał jakiejś gorączki. W istocie córka, pobiegłszy do niego, zastała rozdrażnionego, mówiącego do siebie, wykrzykującego i rzucającego się gwałtownie. Zdawał się niespełna przytomnym.
Wyrazy, które mu się z ust wyrywały, zdawały się odnosić do przeszłości, gdyż nikt nie wiedział i nie domyślał się, że Gryżda potajemnie znowu był czynnym.
Powołano doktora, zarządzono co tylko było można, aby przerwać groźnie się objawiającą recydywę; ale stan umysłu tak oddziaływał na chorego, że w nocy stracono wszelką nadzieję.
Romana siedziała przy nim i musiała słuchać wybuchów, już teraz żadną rozwagą nie uśmierzanych, wyuzdanego cynizmu.
Zwolna z tego stanu najwyższego rozdrażnienia wpadł stary w senność niespokojną, która zdawała się polepszeniem, a była zwiastunką końca.