Ciężki oddech, zamknięte oczy, podnoszenie się piersi gwałtowne, trwały aż do ranka; potém nastąpiło uspokojenie pozorne, i o dnia brzasku, zwisłéj ręki wychudłéj dotknąwszy, córka postrzegła, że nie żył.
Śmierć litościwa we śnie mu przyniosła wyzwolenie.
Z suchemi oczyma, ale sercem zbolałém, Romana musiała się teraz zająć wszystkiém, z pomocą jednéj Rozalii. Długie znużenie, wrażenie doznane, znękanie i ją nareście, walczącą mężnie do końca, zmusiły położyć się do łóżka.
Rozalia nie była by sobie mogła sama dać rady, lecz wezwała na pomoc przyjaciół i znajomych, którzy się podjęli pogrzebu i dopilnowania wszystkich formalności prawnych, jakie śmierć za sobą ciągnęła.
Szczególnym losu zrządzeniem, Sołomerecki znajdował się naówczas w Warszawie, dowiedział się o wszystkiém i bez namysłu poszedł ofiarować usługi swe Rozalii, na któréj głowie było wszystko.
Z Romaną widziéć się nie mógł.
Powszechne współczucie, jakie wzbudzał jéj los, przyczyniło się do oszczędzenia wielu przykrości.
Doktor nie odstępował choréj, i po dziesięciu dniach Romana wstać mogła, jako konwalescentka. Sołomereckiego w Warszawie już niebyło. Interesu Gryżdównéj polecił on jednemu z prawników najwziętszych i najzacniejszych. Nie były one wcale skomplikowane i oprócz małych, ostatnich lichwiarskich spraw, które zlikwidowano łatwo, spadek leżał czysty w banku, znalazł się w papierach zmarłego.
Nie spodziewano się, aby mógł być tak znacznym, wnosząc z ubóztwa i zaniedbania, jakiém się Gryżda otaczał. Wszystko razem, pomimo uronionych w fałszywych spekulacyach pieniędzy, dochodziło do stu tysięcy rubli, które Romanie zapewniały życie swobodne i uwalniały ją od dawania lekcyi, które są dla artysty każdego ofiarą i męczarnią. Przychodząc do zdrowia, Gryżdówna zmuszoną była zaraz pomyśléć o sobie.
Nie miała nic innego do wyboru nad Warszawę, do któréj nawykła; chciała tu żyć cała dla sztuki, zdala od świata większego, w wybraném kółku.
Mieszkanie na Bielańskiéj ulicy ze stratą udało się natychmiast odstąpić; najęto inne w środku miasta, na Nowym-Świecie, a Rozalia, która swą panią i jéj gusta znała najlepiéj, pomogła czynnie do prędkiego w niém zagospodarowania.
Prawnik ułatwił umieszczenie kapitału na pewnych hypotekach, które przynosiły dochód, aż nadto wystarczający na życie bardzo wygodne.
Lecz nie zmienia się trybu zwykłego bytu, nawet na lepszy, bez pewnego przykrego uczucia jakiejś próżni. Romanie z początku brakło nawet nudnych lekcyi, biegania za niemi, i téj rozrywki, jaką widok coraz nowych ludzi przynosił.
Miała za to, co z sobą przynoszą zawsze pieniądze.
Młoda, nie brzydka, wychowana starannie, dopóki była prostą nauczycielką muzyki, nie zwracała oczu na siebie, zwłaszcza, że ich nie wyzywała. Teraz, majętna panna, przy wszystkich przymiotach dodatkowych, stawała się znakomitą partyą, tém pożądańszą, że z sobą nie przynosiła rodziny i samą była na szerokim świecie.
Wciskano się jéj do domu wszelkiemi środkami, a choć drzwi starannie zamykała, osoby znane nie dawały się odepchnąć i, nie pytając, prowadziły z sobą nowych znajomych.
Artyści, młodzież ze świata finansowego, młodzieńcy nieokreślonego stanu i powołania, zbijający bruki w nadziei podania ręki do ołtarza kobiecie, coby im przyniosła swobodę próżnowania, gwałtem się tłoczyli do saloniku na Nowym-Świecie.
Romana, broniąc się od natrętów, całkiem się pozbyć ich nie mogła.
Mocne mając postanowienie pozostania swobodną, spoglądała z góry na te zabiegi, których cel był jéj aż nadto wiadomym.
Muzykalność jéj sprawiła, że naprzód miłośnicy muzyki skłonili ją do zbierania się, pod jéj opieką i przy jéj herbacie i wieczerzy, na kwartety i tria. Raz w tydzień przyjeżdżała żona bankiera, przywoziła z sobą kogoś z rodziny, napływali artyści, i wieczór przechodził tu bardzo mile.
Ale ci, co pochlebiali sobie, że talentem, usłużnością, twarzyczką, potrafią zdobyć serce Gryżdównéj, smutnego doświadczyli zawodu.
Niezmiernie grzeczna, była niesłychanie zimną i nie dopuszczała nawet cienia nadziei, w początkach zaraz ją odbierając otwartém wyznaniem, że myśli pozostać starą panną.
Gdy po raz piérwszy od śmierci ojca nadjechał na dni parę Sołomerecki, pośpieszył do swéj przyjaciółki tak niecierpliwy, że, zaledwie wysiadł i ubrał się, dość późnym wieczorem już był u jéj drzwi.
Nie zastał nikogo u niéj. Z książką w ręku wybiegła naprzeciw niemu z gabinetu, nie kryjąc swéj radości z widzenia go. Sołomerecki téż był rozpromieniony.
— Kiedy żeś pan przybył do Warszawy — zapytała, — u bankiera nic o nim nie słyszałam, byłam tam wczoraj.
— Przyjechałem przed godziną — odparł Maurycy, — a żem był bardzo o panią niespokojnym, pospieszyłem, choć może o niewłaściwéj godzinie.
— Owszem, jest to godzina mojego podwieczorku, samą jestem i wielką radość sprawia mi, żeś pan o mnie nie zapomniał. Muszę mu podziękować za polecenie mnie panu Z., który wszystkie moje interesa jak najszczęśliwéj ułatwił. Miałam w panu opiekuna.
Podała mu rękę i rozmowa natychmiast nader żywa tak zajęła oboje, że panna Rozalia, teraz już promowana na towarzyszkę i rezydentkę, domem zarządzającą, śmiejąc się, po dwakroć musiała oznajmywać, że herbata stygła.
Cały wieczór spędzili z sobą, nie myśląc o przyszłości, używając téj chwili szczęśliwéj, nie zatrutéj niczém. Romana wiedziała dobrze, iż teraz bytność Sołomereckiego, przyjaźń z nim ściślejsza, musiała wywołać posądzenia i domysły; ale wzięła po ojcu może zbyteczną obojętność na opinią ludzi i ich sądy.
Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/85
Ta strona została skorygowana.