Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/86

Ta strona została skorygowana.

— Gdybyś pan jutro nie był obowiązanym jeść obiadu u pryncypała — dodała odprowadzając go do drzwi, gdy się żegnał — prosiła-bym na mój obiad, mniéj wykwintny, ale podany przyjacielską dłonią.
— Nie jestem proszonym jeszcze, bom nie był u niego — rzekł Sołomerecki — a zatém przyjmuję.
— A jeśli przy rannych odwiedzinach zaprosi? — spytała Romana.
— Powiem mu, że jestem gdzieindziéj.
— I spyta u kogo — szepnęła Romana.
— Nie mam obowiązku tłómaczyć mu się — rzekł Sołomerecki.
— Ale możesz mu nawet oświadczyć otwarcie, że ja pana odbieram — zawołała Romana. — Tajemnic nie lubię, a do przyjaźni waszéj przywiązuję taką cenę, że się nią chlubię.
Nazajutrz stawił się pan Maurycy o naznaczonéj godzinie, z tą samą wesołą twarzą, którą mu dawało zawsze każde zbliżenie się do Romany.
Oprócz ich dwojga i Rozalii, która siadała do stołu, wprzódy proszony, stary muzyk, dziwak trochę, więcéj teoretyk niż wirtuoz, znalazł się w salonie.
Był to człowiek miły w towarzystwie, ale niebezpieczny. Erudyt w muzyce, znający się na niéj doskonale, obeznany z jéj literaturą, mówny, — jako kompozytor i wykonawca nie miał szczęścia nigdy. Kwartety jego i poronione symfonie znajdowano niezrozumiałemi i dziwacznemi. Grał nieosobliwie.
Czując wartość swoję nieuznaną, gdy obok ci, co daleko mniéj umieli, pozyskiwali sobie wziętość i zdobywali imię, pan Trankowski, skazany na dawanie lekcyi, ubogi, zgorzkniał, i w sądach o ludziach w ogolę mścił się za ten, jaki na niego wydano.
W jego przekonaniu nie było z żyjących ani jednego kompozytora wyższego nad mierność, ani jednego wirtuoza, który-by zrównał Fieldowi, Humlowi lub Szymanowskiéj. Z goryczą wyrażał się o wszystkich, umiał słabe pochwycić strony, wyszydzić i wyśmiać. Znano go z téj złośliwości, która z muzykalnego świata przenosiła się i na stosunki towarzyskie. Mało łudzi mogło się pochlubić jego szacunkiem, a nie było prawie nikogo, komuby z przyjemnością łatki nie przypiął. Wszystko to było dosyć zabawne, ale w końcu nużące, choć Trankownkiemu nie zbywało na dowcipie.
Romana, litując się nad tą niedoszłą wielkością, często niemającą obiadu, zapraszała go do siebie, karmiła i słuchała plotek, które jéj garściami przynosił.
Tym razem Trankowski nie był jéj miłym gościem, raz, że swobodzie rozmowy z Sołomereckim zawadzał, powtóre, iż obyczajem swym z obiadu musiał wynieść na miasto coś o stosunkach dwojga młodych ludzi.
Szło jéj w tém więcéj o Sołomereckiego, niż o siebie.
Trankowski widział go po raz piérwszy, nieuchronném więc było, że musiał się przed nim popisać z nauką, dowcipem i złośliwością. W istocie mówił wiele, co mu nie przeszkadzało patrzéć, łapać słowa, tłómaczyć sobie wejrzenia i tworzyć domysły.
Obiad był uprzyjemniony i osolony do zbytku wymową niezmordowaną Trankowskiego; Sołomerecki milczał i słuchał.
Nazajutrz stary muzyk, chodząc po mieście, nie miał nic pilniejszego nad udzielanie na ucho wszystkim znajomym wiadomości najpoważniejszéj, iż książę Sołomerecki żeni się z tą muzykalną panną Gryżdzianką.
Poszło to błyskawicą, z ust do ust podawane, i w parę dni dostało się do bankiera i bankierowéj, która, trochę zdumiona, postanowiła wybadać przyjaciółkę.
Za piérwszą jéj bytnością u siebie, spytała o Sołomereckiego.
Romana przyznała się, że był u niéj na obiedzie i dodała:
— Jest to mój bardzo dawny znajomy i przyjaciel, lecz jeśli pani chcesz z tego jakie dalsze wnioski wyciągać, omylisz się.