Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/89

Ta strona została skorygowana.

— Ja za niego nie pójdę, a ludzie powiedzą, żem go opanowała i nie dała mu się ożenić. Szukajmy.
I z rezygnacyą wielką panna Romana, nic nie mówiąc nikomu, puściła się na poszukiwanie żony dla Księcia Jegomości.
Powiadają, że matki są bardzo trudne w wyborze synowych, ale przyjaciółki, takie jak Romana, jeszcze z większą ostrożnością i wymaganiami poszukują żon dla przyjaciół. Gryżdówna w wielu z kandydatek znajdowała coś ponętnego, a po zbadaniu bliższém odkrywała zawsze jakiś defekt, plamkę, coś groźnego, coś niemiłego.
Z kolei przeszła tak prawie całe kółko znajomych i mniéj znajomych panien, które widywała w domu bankiera i w innych, poznanych późniéj za pośrednictwem saméj pani.
Gryzła się tém niepowodzeniem i wyrzucała sobie, że musiała być niesprawiedliwą.
Posądzając sama siebie o występną zazdrość, trwała w swojém zadaniu. Goniąc tak za jakimś ideałem niewieścim, raz przypadkiem w teatrze została zaznajomioną z panią N., przybyłą ze wsi, majętną obywatelką z lubelskiego, która córkę swą, świeżo rozkwitłą jak różyczka, pannę Salusię, przywiozła do Warszawy po raz piérwszy.
Salusia, jedynaczka, wychowywała się pod okiem macierzyńskiém, z pomocą swojskich i cudzoziemskich nauczycielek, z całym tym aparatem najstaranniejszéj edukacyi, na który się tylko najbogatsi ludzie zdobyć mogą.
Miała wszystkie przymioty i woń wiejskiego kwiatka, a razem co tylko najstaranniejsze wychowanie stołeczne dać może. Nie widziała nigdy świata, zachwycało ją wielkie miasto. Była chwilami naiwna, jak dziecię, a w rozmowie, jak literatka, uczennica Żmichowskiéj, obeznaną ze wszystkiém.
Zaraz nazajutrz po spotkaniu w teatrze, Romana szukała Saluni i jéj matki; podobały się jéj niezmiernie, i powzięła myśl swatania Sołomereckiego. Była to piérwsza dzieweczka, którą uznała godną swojego przyjaciela. Wiedziała, że będzie jéj miał do zarzucenia młodość, bo Salunia nie miała więcéj nad lat ośmnaście, ale umysł poważny nad wiek.
Tak ją własny heroizm przejął, gdy sobie to powiedziała, że bez namysłu siadła pisać do Maurycego. Tajemniczo, zagadkowo powoływała go do stolicy w sprawie bardzo pilnéj. Wiedziała, że matka Salusi ma zabawić parę miesięcy, dla wydoskonalenia córki w talentach.
Sama wprawdzie Salusia, śmiejąc się, zapewniała, że talentów tych nie miała; ale, ponieważ one uważały się za niezbędne, potrzebne do... pozyskania patentu dojrzałości; więc...
Maurycy, list odebrawszy, mocno się zdziwił; nie wiedział, co myśléć, bo Romana nigdy nie pisywała do niego, a nie żądała téż najmniejszéj rzeczy. Przypuszczał, że chyba wychodzi za mąż i prosi go na wesele.
Zabolało go to mocno, że się nawet o wybór swój poradzić z nim nie chciała. Posłuszny, przybył natychmiast.
Zagadkowo go przyjęła Gryżdówna.
— Cierpliwości — rzekła do niego — odkryje się moja intryga, ale tym czasem proszę tylko mnie słuchać, i nic więcéj.
— Ale cóż to za tajemnica? — zapytał Sołomerecki.
— Proszę być posłusznym, w imię naszéj przyjaźni — rzekła Romana. — Jutro jesteśmy na wieczorze u bankiera.
— I odkryje się to?
— Jutro nie, ale trochę późniéj; — śmiejąc się, dodała Romana. — Proszę mi tylko wierzyć, że to, co czynię, wypływa z mojéj przyjaźni dla niego, no, i pobudki ma uczciwe.
Sołomerecki, dosyć kwaśno to przyjąwszy, poszedł na wieczór.
Tu nie Romana, aby się nie zdradzić, ale bankierowa manewrowała, ażeby zbliżyć go do Salusi. Książę był grzeczny jak zwykle, mówił z nią dużo, ale gdy się go potém Romana zapytała nawiasowo o nią, odparł:
— Śliczne dziecko.
Pozostał zupełnie obojętnym.
Po tym wieczorze nastąpił obiad u Romany z Salusią i drugi wieczór w innym domu.
Z troskliwością badała Gryżdówna wrażenia, ale Sołomerecki daleko więcéj swoją starą przyjaciółką był zajęty, niż śliczną Salusią.
Napróżno starano się mu ją dać poznać z różnych stron, i ona sama naiwnie, mimowoli, przedstawiała się z całym swym wdziękiem. Maurycy chwalił, był zachwycony, ale potém najzimniéj w świecie odpowiadał pannie Romanie na zapytanie:
— Dziecko, śliczne dziecko.
Trwało to dni kilkanaście, aż Gryżdówna, zniecierpliwiona, jednego dnia mu się otwarcie wyspowiadała.
— Wszyscy księcia chcą ożenić i ja nareszcie uznałam tego potrzebę — rzekła. — Szukając długo, wynalazłam perłę i sprowadziłam umyślnie was dla Salusi. Ma wszystkie przymioty, jakich tylko wymagać można. Staraj się książę zbliżyć, poznać ją lepiéj. Uczyń to dla swoich przyjaciół.
Mocno się skrzywił książę.
— Więc po to mnie pani tu ściągnęłaś tak pilno! — zawołał. — Tego-bym się był nigdy w świecie nie domyślił. Na Boga! jutro wracam, mam pilne zatrudnienie w fabyce i przyznaję się, żem przyjechał tylko dlatego, bom sądził, że o pannę Romanę chodziło.
— Jakto, o mnie?
— Myślałem, że wychodzisz za mąż i zapraszasz mnie na zaręczyny lub wesele — rzekł książę.
Gryżdówna porwała się, śmiejąc, z siedzenia.
— To przedziwne! — zawołała. — Czyż mi nie wierzysz, że ja chce, muszę i powinnam zostać starą panną? Nie powtarzałam-że tego po stokroć? Czy mi nie wierzysz?
— Nie chcę wierzyć — odezwał się Maurycy — dlatego, że tak być nie powinno.
— Ale ja jestem tak dziwaczną, tak trudną, tak śmieszną, a tak samowolną — dodała Romana — że ze mną nikt-by nie mógł być szczęśliwym i męczęństwo-by tylko, żeniąc się, zyskał.
— Nie, nie — rzekł Sołomerecki — ale potrzeba, ażebyś sobie pani dobrała człowieka, który-by ją ocenił i zrozumiał. Nie przeczę, że to trudne, przecież...
Zamilkł.
— O mnie wcale mowy niéma, ale o was, kochany przyjacielu — mówiła spokojnie Romana. — Macie inne obowiązki, położenie w świecie i przyszłość, powinniście się żenić. — Sołomerecki, ruszając ramionami, przeszedł się po salonie parę razy, i stanął przed nią z miną uroczystą i poważną.
— Tak — rzekł — mógłbym się ożenić, ale mi znajdź drugą taką Romanę, jak ty jesteś, a raczéj, podaj mi rękę do ołarza.
Gryżdówna, oczy sobie zasłoniwszy, krzyknęła i uciekła.
Sołomerecki długo na nią oczekiwał w salonie, aż Rozalia przyszła mu oznajmić, że pani dostała bardzo silnéj newralgii i przeprasza.
Wyszedł więc książę zasmucony.
Nazajutrz powrócił. Zastał Romanę bladą, smutną, surowego oblicza i, jakby po najcięższéj chorobie, zmienioną. Prosiła go siedziéć ceremonialnie, wczorajsza rozmowa już się nie powtórzyła.
— Obraziłaś się pani? — szepnął cicho Sołomerecki.
Romana poruszyła ramionami.
— Jak mogłeś książę sądzić coś podobnego? Zostałam tylko boleśnie dotkniętą.
— Dlaczego?
— Bo to jest rzecz niemożliwa.
— Ja powtarzam moje — dlaczego?
— Więcéj to czuję, niż-bym powiedziéć potrafiła. Nie mówmy o tém, proszę, — podając mu rękę, dodała Romana. — Zostańmy tylko tak dobrymi przyjaciółmi, jak byliśmy.
Sołomerecki, długo popatrzywszy na nią, rękę podaną pocałował, westchnął i rzekł z cicha.
— Ja właśnie przyszedłem prosić o to. Dotknąłem może wczoraj jakiéj rany, jakich wspomnień niezręcznie, daruj mi. Bądźmy przyjaciółmi po staremu.
— I nigdy nie mówmy o tém — dokończyła Romana.
Zaczęła wypytywać nagle o fabrykę, o Dubińce, o stosunki z domem bankiera i t. p.
Sołomerecki się chwalił, iż w Dubińcach powoli ład zaprowadził, że zaczął bardzo skromnie pałacyk do dawnego przyprowadzać stanu i już tam wszystkie swe ocalone pamiątki umieścił. Dodał, że dla siebie dworek Romany kazał wyporządzić i do niego zajeżdża. Niestety, wykarczowanéj najpiękniejszéj części parku nie był w możności przywrócić ogrodowi, który wielce na tém utracił.
Dzień jeszcze zabawiwszy, Maurycy pożegnał się najczuléj i odjechał.




I znowu dwa lata upłynęły tak samo, bez zmiany prawie, oprócz tych małych odcieni, które w procesie życia i stosunków ludzkich zaledwie się dostrzedz dają.
U bankiera, w którego domu Romana bywała często, wieczór świetny zgromadził, oprócz gości niezwykłych, liczne koło przyjaciół jego i znajomych.
Towarzystwo codzienne domu składające osoby postrzegły wprędce, że im brakło panny Romany, która, będąc tu jakby domową, przyczyniała się wielce do swobodnego ożywienia zabawy.
Jedna z pań, poszukawszy po wszystkich kątkach, w których znaleźć się ją spodziewała, pobiegła do gospodyni domu.
— Nie widzę Romany naszéj? Cóż się z nią dzieje?
— Nie wiem, co to być może, iż dotąd jéj niéma — odparła pani domu, oglądając się. — Lękam się, czy nie chora. Pisałam do niéj prosząc, i tém bardziéj miałam prawo się spodziewać, że przyjaciel jéj, Sołomerecki, powinien tu być, bo przybył do Warszawy. Gdyby więc nie dla nas, to dla niego przybyć była powinna.
W istocie Maurycy zjawił się w salonie, z twarzą wypogodzoną, ale panny Romany nie było.
Stary muzyk, którego przez miłosierdzie zapraszano, kręcił się także pomiędzy gośćmi.
— Cóż to panny Romany nie widać tak długo? zapytywano ze wszystkich stron.
Słuchając tych wyrywających się z ust wielu wykrzykników, Trankowski szydersko, figlarnie usta zakąsywał i uśmiechał się.
— Cóż to panowie nie wiecie nic? — odezwał się w końcu do jednego z poufaléj znajomych.
— O pannie Romanie?
— A no, tak, o pannie Romanie — odparł stary muzyk.
— A pan? wiesz co?
— Wychodzi za mąż — cicho dodał tonem zwierzenia się muzyk — jest to rzecz już nieulegająca wątpliwości, tylko zagadka; za kogo? Mówią i domyślają się różnie, lecz że wychodzi, rzecz pewna i niezawodna. Pani Felicya, która zajmuje się wyprawą, upewniała mnie o tém, pod słowem honoru.
— A! słowo honoru Felicyi, — podchwycił ktoś złośliwie — to rzecz jeszcze nic nie dowodząca, a przynajmniéj nie wiele.
— Pokazywała mi suknie z koronki, bieliznę jéj cyframi znaczoną — nastawał muzyk. — A pocóżby zmyślać miała u licha?
— A pan co robiłeś u pani Felicyi? — podchwycił ktoś z boku.