Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/9

Ta strona została skorygowana.

— Jest tu?
— Naprzeciwko — odparł żyd. — Znasz go pan?
— Kilka razy-śmy się spotykali — rzekł doktor — nieźle mówi po niemiecka.
— Idź, idź — dodał Bezdonów — ale!
Tu położył palec na ustach.
— Nie trap go tém, że ojciec sobie własną winą życie skrócił.
Fiszer, nic nie odpowiadając już, z twarzą zakłopotaną trochę, zawrócił się zaraz przez bilardową salkę i sień do izby gościnnéj, zapukał do drzwi niemieckim obyczajem i wszedł.
Maurycy, blady, ale z pogodną energią na czole, przechadzał się po pokoju krokami powolnemi. Zobaczywszy i poznawszy doktora, rzucił się ku niemu żywo, uścisnęli się w milczeniu.
— Właśnie pragnąłem widziéć się z wami — odezwał się Maurycy, — byliście przy ojcu moim w ostatnich godzinach?
Fiszer milcząco to potwierdził, słowo z ciężkością mu się z ust dobywało, może dla tego, iż się nad znaczeniem każdego i wrażeniem, jakie uczyni na synu zmarłego, namyślać musiał.
— Przywołano mnie nie rychło — cedził zwolna — Książę miał gorączkę gastryczną... zjadł coś bardzo niestrawnego... Skutki jéj może-by tak groźne nie były, gdyby... nie wiek.
— Ojciec mój nie był tak starym — przerwał Maurycy.
Fiszer ramionami poruszył.
— Rozmaicie się zużywają organizmy — dodał, zbyt może wytworny obrot nadając swemu tlómaczeniu. — Choroba się skomplikowała pedogrycznemi symptomatami.
— Przytomnym był do ostatka? — zapytał Maurycy — nie żądał mojego przybycia? nie rozporządził czémś? nie wyraził jakiego postanowienia?
Fiszer cicho szepnął tylko:
— Przytomność opuściła go przed zgonem, mówił mało i pojedyńczemi tylko wyrazami, trudno było zrozumiéć.
— Był kto przy nim jeszcze? — wtrącił Maurycy.
Zawahał się lekarz z odpowiedzią.
— No — rzekł w końcu — Gryżda go nie odstępował. Książę go nawet poznawał — tu poruszył ramionami — i kilka razy zawołał, ale tém... tém... przezwiskiem, jakie mu nadał.
Mimowolnie ironiczny uśmiech przesunął się po ustach obu, ale wnet wyraz boleści go zastąpił.
Rozmowa zdawała się jakby skończoną. Maurycy bezmyślnie się w okno zapatrzył. Fiszer siedział zakłopotany.
— Jakże Gryżda znajdował się w ostatnich chwilach? — zapytał zmarszczony.
Odpowiedź była trudna, doktor się téż namarszczył.
— Zbytniéj troskliwości nie okazywał — rzekł w końcu — ale temu się dziwić nie można, bo to człowiek jest zimnéj natury. Gdy nadzieję straciłem, aby księcia przy życiu można utrzymać, Gryżda już więcéj myślał o sobie, niż o umierającym. Ale słudzy byli poczciwi, przywiązani i na staraniach nie zbywało... Zgasł w końcu, nie cierpiąc wiele, wyczerpały się siły i usnął.
Na oczach Maurycego zabłysła łza, którą otarł szybko; nie mówili już więcéj.
Doktor, jako doktor, wypowiedział wszystko, co mógł i był powinien, ale pozostał człowiek, pełen współczucia dla młodego księcia, którego zawsze cenił wysoko, szczególniéj za jego miłość pracy i nauki.
— Nie trzeba się dać złamać boleści — dodał — wszystko się jeszcze pomyślniéj może obrócić, niż zapowiada. Książę masz współczucie powszechne.
— Bardzo za nie wdzięczen jestem — przerwał Maurycy — lecz człowiek zawsze sam na siebie więcéj, niż na drugich, liczyć powinien. Żal mi ojca, ale własném położeniem nie jestem tak przygnębionym, jakby zdawać się mogło. Odebrałem, dzięki ojcu, wychowanie, które mnie usposobiło do pracy, nie lękam się jéj, a co więcéj, nie wstydzę żadnéj, i nie roszczę sobie żadnego innego prawa nad to, jakie mi dają słabe zdolności moje; tu, czy gdzieindziéj, spodziewam się zużytkować siły, jakie mam. Ludzie — dodał, poufaléj zwracając się do Fiszera — sądzić mogą, iż boléć muszę nad stratą społecznego stanowiska, które mi niby poręczało imię i tradycye z niém związane. Tak nie jest. Zawsze przewidywałem majątkowy upadek, bo ten był nieuchronnym; tytułu dawno się wyrzekłem, to mi daje swobodę. Zapewne żal mi będzie stron i siedzib rodzinnych — dorzucił smutniéj — ale jest-że w życiu co trwałego? a w losach pokoleń cóż rządzi, jeśli nie bezustanne dźwiganie się i upadki? Wszyscyśmy prawu jednemu podlegli, niéma wyjątków.
Fiszer zamruczał coś niewyraźnego. Widać było na nim to samo podziwienie, jakie okazał Natan, znajdując Maurycego zrezygnowanym i spokojnym. Doktor chciał coś jeszcze mówić o Gryżdzie, gdy przez okno gospody, na małym rynku miasteczka, z bocznéj uliczki wyjeżdżającą wyciągniętym kłusem zobaczyli nejtyczankę, leciuchną, zaprzężoną czterema ładnemi konikami karemi w ozdobne szleje z brzękadłami mosiężnemi. Z kozła powoził niemi ładny chłopak, w sukmance i czapeczce, a z bata walił i walił zamaszyście.
Gdy się nejtyczanka zbliżyła, poznać mogli siedzącą na niéj Sędzinę Brodzką, w bardzo oryginalnym stroju podróżnym.
Na głowie miała kapelusz słomkowy męzki, ze wstążką czarną, a na letniéj sukni, czarną skórą przepasanéj, płaszczyk nankinowy, dziwacznego kroju, z małą pelerynką. Na szyi widniała z dala jasno niebieska, z wielkim fontaziem, chusteczka.
Prawie nim się woźnica miał czas zatrzymać u gospody Natana, ruchawa jéjmość, ledwie stopnia bryczki dotknąwszy, wyskoczyła. Natan już stał, gotów na jéj przyjęcie. Zamieniła z nim zaledwie słów kilka i, z porywczością sobie właściwą, wpadła wprost do izby gościnnéj, w któréj Maurycy i Fiszer siedzieli.
Młody Sołomerecki był jéj znajomym, ale z daleka. Zbliżyć się do niego nigdy nie miała czasu, a on może excentrycznością rażącą Kozaka był onieśmielony. Nie przeszkodziło jéj to, śmiało, z wyciągniętą rączką, małą i tłustą, zbliżyć się wprost do Maurycego.
— Jakbym przeczuła, że tu was zastanę dziś — odezwała się rzeźko. — No, chwała Bogu, że mnie nie zawiodło przeczucie. Słuchaj, Książę.
— Tytułu tego nie noszę.
— No, to słuchaj pan.
Maurycy się skłonił.
— Będziesz miał z łajdakiem do czynienia — kończyła Sędzina. — Powiadają, że w Dubińcach wszędzie już łapy jego leżą. Nie zechcesz pewnie nawet pod jednym z nim dachem żyć i jedném powietrzem oddychać. Przybyłam mu ofiarować gościnę w Białym Ostrowie, a nie dogodna ona dlatego, że z taką babą, jak ja, spokoju byś nie miał, to jest dom u mnie w Zalesiu. Gdzie chcesz, służę, ochotném sercem, wierz mi.
Maurycy, poruszony, mocno dziękował.
— Nie rób ceremonii, słowo daję, ja się sama narzucam — mówiła Sędzina. — Ksiądz Piszczała nie ma na plebanii miejsca, u Natana w gospodzie siedziéć nie przystało, a do Dubiniec nie radzę...
— Przecież pojechać, zajrzéć i spróbować, przekonać się, jak rzeczy stoją, muszę — odezwał się Maurycy poważnie. — Bądź co bądź, i widzenie się z panem Gryżdą jest nieuniknione. Może téż znajdę go łaskawiéj usposobionym.
Sędzina przerwała śmiechem szyderskim.
— Ale to łotr, zbój, to psiawiara! — dodała gorąco. — Z nim ani układów, ani żadnego zbliżenia się nie można dopuścić. Są ludzie, z którymi zgoda jest upodlającą!
— Zawsze piérwszy krok jakiś ja uczynić muszę. Przybywam — rzekł Maurycy.
— On sam powinien do was przyjść, a gdybym ja była na waszém miejscu, dała bym mu w kark i wyrzuciła za drzwi.
Maurycy się uśmiechnął.
— Ażby nosem zarył — dokończyła Sędzina wyraziście.
— Cóżby mi to pomogło! — odezwał się Sołomerecki.
— No, — nie dając mu daléj mówić, ciągnęła Sędzina — przyjmujesz pan ofertę? ja proszę, bardzo proszę. Wołała bym miéć was w Białym Ostrowie, ale, jeśli przenosisz Zalesie, dom gotów czeka. Kazałam go oczyścić, schludny jest, nie pański, ale dla jednego, dla mężczyzny.
Podała Sędzina rękę.
— Przyjm pan, — rzekła natarczywie — przyjm. Jestem piérwsza, znajdą się i drudzy, ale mam prawo, bo mi się poszczęściło innych uprzedzić.
Maurycy, nic nie mówiąc, skłonił się.
— Jeżeli w istocie będę potrzebował schronienia — rzekł po namyśle — to na czas krótki. Znajdę dzierżawę, zarząd majątku, jakieś zajęcie. Procesu z Gryżdą prowadzić nie myślę i nie mogę. Naprzód, pewny jestem, że on się zabezpieczył wcześnie przeciw wszelkim ewentualnościom, których ja nie przewidywałem. Powtóre, nie mam na to pieniędzy; naostatek, nie chcę uwłaczać ojca pamięci. Długi, jakie on uznał, są dla mnie święte.
— I ten psiawiara — wybuchnęła Sędzina — będzie tryumfował!
Zawróciła się żywo, trzepiąc rączkami i rzucając ramionami.
— No — odezwała się, prędko znowu zbliżając się do Maurycego — zatém mam słowo, do Zalesia czy do Białego Ostrowu?
— W ostateczności — rzekł Sołomerecki — mniéj pewnie kłopotu pani uczynię, wybierając Zalesie, a mój najazd nie będzie trwać długo.
— Puszczę Zalesie dzierżawą, jeżeli zechcesz — wtrąciła napastliwie sędzina.
Maurycy przejęty był dobrocią Brodzkiéj, lecz zarazem widocznie zakłopotany. Kozak-baba chciała rozmowę znowu zwrócić na Gryżdę, ale Sołomerecki milczeniem zbył zaczepkę. Dała mu pokój.
— Chciała bym, — rzekła, zwracając się jeszcze do Maurycego — abyś pan wiedział, że my tu wszyscy jego stronę trzymamy.
Fiszer, który już pewnie o Palczyńskim słyszał, nieznacznie się uśmiechnął. Spostrzegła to Brodzka i zrozumiała.
— Jest już jaki zdrajca? — zapytała.
Doktor zbył milczeniem.
— Ja o żadnym dotąd nie wiem — dokończyła Sędzina.
Natan, który stał w progu, chrząknął.
Obróciła się do niego.
— Kto?
— Palczyński — szepnął cicho.
— Poznał swój swego — odparła z pogardą — ale co tam taki Palczyński znaczy!
I wnet, żywo przechodząc do tego, co miała na myśli, przystąpiła do Maurycego.
— Ale ot, co jeszcze miałam powiedziéć — rzekła. — U mnie na Święty Ignacy wszyscy się zbiorą obchodzić imieniny kochanego naszego solenizanta, księdza Piszczały. Przyjedź pan, ale koniecznie. Z Gryżdą, choćbyś się widział, nie będzie wiele do czynienia, dać mu w ucho na odlew i basta...
Wyciągnęła rękę.
— No, na Ignacego? przyjedziesz? musisz! — dodała.
Sołomerecki się skłonił. Sędzina poprawiła nankinowy płaszczyk, szepnęła coś doktorowi, wyciągnęła jeszcze raz rękę Maurycemu, zawinęła się żywo i wyszła, rozmawiając z Natanem.