Strona:PL JI Kraszewski Słomiana wdowa.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.

KAPITAN (równocześnie zbliża się także i mówi grzecznie). Pozwoli się pani zapytać?
OCHMISTRZYNI (żywo i gadatliwie). Proszę bardzo, proszę... owszem... Ja tu jestem domowa i nie pochlebiając sobie, ale mogę najlepiéj wszystko objaśnić... o! powiadam panu — wszystko... Pan Dobrodziéj zkąd raczył przybyć?
KAPITAN. Wypadkiem.
OCHMISTRZYNI. Proszę, wypadkiem! jakim wypadkiem? (zbliża się coraz bardziéj, kapitan z lekka się cofa).
KAPITAN. Mówiono mi. Wszak to jest majątek pani Adeli Żylskiéj... Doliny... Mówiono mi, że ma być puszczony w dzierżawę?
OCHMISTRZYNI (ręce składając). Puszczony w dzierżawę! Tak, to są Doliny, pani méj najukochańszéj, Adeli Żylskiéj... tak.. wdowy po ś. p. Żylskim, tak! Ale któż mówił, że, uchowaj Boże, Doliny są do wydzierżawienia. Proszę ja kogo? Takie bałamuctwo! A toż jabym przecież o tém wiedzieć musiała! Do wydzierżawienia! Jezu miłosierny! do wydzierżawienia! Przecież pani dla mnie sekretów nie ma! Ja ją z małego dziecka wychowałam... Proszę pana... Tylą była (pokazuje ręką), gdy na służbę się tu dostałam... Tylą!.. Któżby już lepiéj mógł wiedzieć odemnie... Któż to takie bajki splata!
KAPITAN (zakłopotany). W miasteczku mi powiadano...
OCHMISTRZYNI. W miasteczku! Ale pewnie, tam na wszystkie plotki gniazdo... to te faktory! to te przekupki... Czemu nie? Żydzi by sobie życzyli possesora, bo to do szachrajstw lepsza sprawa. Ratę musi płacić, pieniędzy potrzeba... sprzeda tanio... O! oni by radzi! Ale u nas o tém nie słychać, słowo daję... Pierwsza słyszę! — (Kapitan stoi zmięszany, Ochmistrzyni z przymileniem.) — Jeżeli wolno zapytać, Pan Dobrodziej z daleka?.. honor pański?
KAPITAN (ciągle zmięszany). Burdziakowski... Michał... z Sieradzkiego... szukam tu dzierżawy.
OCHMISTRZYNI (wpatrując się). Bur—dzia—kowski... Na starość człek ma oczy złe... a jak Boga mego kocham.. kogoś znałam tak podobnego... przepraszam pana... Już nawet nie pamiętam kogo... A tak się coś ochapia... ochapia... Pan Dobrodziéj szuka sobie dzierżawy? (Kapitan stoi milczący — Ochmistrzyni dyga.) Burdziakowski... bardzo mi... Gdyby pan zechciał u mnie spocząć, albo kawki lub przekąskę...
KAPITAN. Bardzo pani dziękuję, nie będę jéj zabierał czasu.
OCHMISTRZYNI. Ale niech się pan nie żenuje... oh! u mnie czasu... dosyć! A koniki pańskie gdzie?
KAPITAN. Zostawiłem je na trakcie w karczmie... Sam przyszedłem pieszo. Ja tę okolicę trochę znam... bywałem tu dawniéj u krewnych... u znajomych... u...
OCHMISTRZYNI. A! proszę! u krewnych! u znajomych? u kogoż, u kogo? jeśli wolno spytać, bo ja tu wszystkich znałam i znam.
KAPITAN. Krewni moi powymierali.
OCHMISTRZYNI. Proszę ja kogo! wszyscy powymierali! Jezu miłosierny... oh, dawno już? dawno?
KAPITAN. Dawno.... lat temu — lat temu... kilkanaście!
OCHMISTRZYNI. Proszę! kilkanaście! Wszyscyśmy oto tak... po więszéj części — śmiertelni... A znajomi czy téż? kogo pan tu znał?
KAPITAN. Wiele osób... między innemi i stryja dziedziczki tego majątku.
OCHMISTRZYNI (plaskając w ręce). Nieboszczyka prezesa. A, jak mu się zmarło, proszę pana Dobrodzieja, jak mu się zmarło! Zdrowiuteńki był, jak ryba... nigdy niczego nie nadużył!.. człek był regularny, proszę pana, jak zegarek... choć to z temi zegarkami różnie bywa... ale tak się mówi, prawda? No — i nie stary jeszcze, lat miał siedmdziesiąt. A co to siedmdziesiąt lat dla mężczyzny! Poszedł po kolacyi spać, jeszcze idąc do sypialnego pokoju, pośpiewywał sobie, jak to pan wie, iż miał we zwyczaju: Donia moja, Donia! — różne takie piosenki... nazajutrz rano... bywaj zdrów! już go nie stało! Świeć Panie...
KAPITAN. Ja go tylko widywałem z daleka, a nawet parę razy... i pannę Adelę.
OCHMISTRZYNI (ręce składając). Proszę ja kogo! a pamięta pan jaka ona była śliczna! Jezu, ty mój miłosierny, stworzycielu niebieski — jak aniół! Otóż, co ja panu powiem, już wierz, nie wierz... wszak Burdziakowski! a tak.. wierz, ale wierz — jakem poczciwa, że dziś jeszcze, no... niech skróś ziemi pójdę... ale bodaj jeszcze piękniejsza...
KAPITAN. Wyszła za mąż?
OCHMISTRZYNI. A jakże. Wyszła! wyszła! za bardzo słusznego człowieka. Co to za człowiek! Ja go nie znałam... ale już kiedy ona za niego wyszła... co to musiał być za człowiek, to ja wiem... a potém... zaraz téż owdowiała!
KAPITAN Szczęśliwe być musiało małżeństwo!
OCHMISTRZYNI. Naturalnie, panie! a! jakże! toć to się kochali jak para gołębi... (żywo). Ja nieboszczyka, co prawda nie znałem... ale moja Adelka, bo ja ją tak nawykłam nazywać, ona dla mnie sekretów nie ma.
KAPITAN. Było to małżeństwo z miłości.
OCHMISTRZYNI. A ma się rozumieć! a któżby to takiéj ślicznéj, miłéj, dobréj, jak ona szalenie nie kochał — musiałby być chyba... ostatnim — jak Bóg miły... ostatnim z ludzi...
KAPITAN. I ona.
OCHMISTRZYNI. A ona, ma się rozumiéć... Toż to, między nami mówiący, ona odrzuciła massy mężów, a jakich! jacy tu się ludzie o nią starali... Proszę pana — słowo daję, same prymadony... Prymadony.. to dosyć powiedzieć... z reputacjami! a!.. Za nikogo przecie nie chciała iść — (po cichu, nachylając się ku kapitanowi, poufnie). Między nami mówiąc, coś tam było w serduszku... czekała na kogoś i nie doczekała się... ot co!
KAPITAN. Tak pani sądzi?
OCHMISTRZYNI. Domyślam się... bo ja mam dobre oczy... ho! ho! W końcu, cóż miała robić?.. Podobał się jéj ten człowiek, a miał być, słyszę, stateczny, majętny i bardzo do rzeczy.. co to nazywają... pan wie — komilfon, a kochał się w niéj szalenie... (wzdycha) — Cóż, kiedy w pół roku ten nieszczęsny tyfuś... i owdowiała.... ot co!
KAPITAN (z ironią małą). A, to się da łatwo wynagrodziś. Zapomniała tego piérwszego, o którym pani powiada, że go miała jakiś czas w serduszku... naturalna rzecz, że i o tym drugim powoli zapomni. Pocieszy się — a na konkurentach pewnie zbywać nie będzie!
OCHMISTRŻYNI. No — nie wiem! nie wiem... Pan jéj nie zna... To kobiéta charakterna... o! o! Tamten pierwszy, widzi pan — Panie, świeć nad jego duszą, bo pewnie umarł, kiedy się nie zgłosił — tamten piérwszy, to była taka sobie dziecinna miłość... zwyczajnie, jak chodzi po ludziach za młodu... przez konsekwencyj, a — mąż! mąż! proszę ja pana, ma inne znaczenie. Ten i po śmierci ma swe prawa. Już za to bym przysięgła, zdaje się, że za mąż więcéj nie pójdzie. Dotąd po nim nosi żałobę, czarno... a czarno... ani wstążczyny...
KAPITAN. Tak go mocno kochała!
OCHMISTRZYNI. Okrutnie, proszę pana — okrutnie.

(Milczenie.)

KAPITAN. Niechciałbym zajmować pani czasu. Więc co do dzierżawy, o tém mowy nie ma.
OCHMISTRZYNI. Ani słychu, ani mowy, ani podobieństwa! Gdzie, po co, na co, dla czego? a gdziebyśmy possesora pomieścili! To nie może być! Prawda, że ekonomy nas kradną, szkody bywa dużo... co oni tego roku nagnoili psze-