Tymczasem łez nie otarłszy, panna, w której rękach były klucze wszystkie, papiery, skarbiec, musiała zajmować się pogrzebem, a obok tego pilne mieć oko, aby z nieładu nie korzystano...
Na pogrzeb zjechały się tłumy...
Stypa po nim bez przepychu, ale obyczajem domu dostatnia i obfita, z duchowieństwem u stołu, liczyła głów przeszło dwieście... Nazajutrz miało być otwarcie testamentu w urzędzie...
Moroszyński wieczorem przybył do panny Stratoniki, czy pojedzie być świadkiem otwarcia testamentu.
— A ja tam po co? — odezwała się — nie jestem go ciekawa, spoczynku zaś tak potrzebuję, że padam ze znużenia. Głowy i nóg pod sobą nie czuję.
Z rodziny nieboszczyka lub i nieboszczki, choć za życia nikogo tu nie było, pewnie się teraz kto znajdzie.
Została więc w Mazanówce panna i do łóżka musiała się położyć. Dzień też nazajutrz był, że i psa by nie wypędził, — szaruga, deszcz ze śniegiem, wicher, ciemnota...
We dworze osieroconym — istny grób — pustka, pozamykane i popieczętowane wszystko... Sługi zapłakane, przybite, pomęczeni i senni ludzie... nieopalone izby, a wśród tego cmentarza, kobieta jedna, sparta na rękach, zadumana, ze łzami w oczach. Godzina była może dziesiąta, gdy w podwórzu turkot wozu się dał słyszeć...
— Śpi panna czy nie? — wołał ktoś na dziedzińcu, do dziewczyny, która wyjęczała:
— Gdzie ma spać!
— Powiedz, że rejent chce się widzieć...
Po chwili zapalono świece i Moroszyński wszedł z papierami za pazuchą. Skłonił się u progu.
— Przepraszam za spóźnioną godzinę — rzekł — alem chciał pierwszym tu być z testamentem. Nie jużby mnie kto uprzedził?
— A cóż mnie do testamentu? — odparła panna, ocierając łzy.
— Komuż więcej — odrzekł rejent, dobywając papiery. — Acani dobrodziejka jesteś jedyną i jeneralną fortuny nieboszczyka dziedziczką...
Panna Stratonika krzyknęła i — padła zemdlona.
Sługi ledwie ją, odcierając i trzeźwiąc, do życia przywołać mogły.
W kilka dni potem u rejenta Odrygi było pełno. Izba, w której gości przyjmował, wcale niewytwornie urządzona, z ławami i kilimkami pokrytemi, stołem narzuconym kawałkiem sukna, z Chrystusem na ścianie rozdarty bok okazującym, z kalendarzem na sznurku i słojem pijawek na oknie, pełna była gości. Wiedziano o tem, że miał stosunki z Mazanówką, a o niczem teraz nie mówiono, tylko o osobliwem szczęściu panny Stratoniki Białozielskiej. Chciano też wiedzieć, czy się kto nie znajdzie, coby przeciwko testamentowi wystąpił i zachwiać mógł ostatnie rozporządzenie podkomorzego.
Odryga, który zawsze wysoko wynosił pannę, kiedy jeszcze nic nie miała, teraz żartował z tych ciągle, co zawczasu na niej się nie poznali.
— Otóż wam, stara panna! — mówił chodząc po izbie i prychając, a zacierając czupryny — oto macie! Żaden z was nosa nie miał! Pogardziliście nią, a teraz zapóźno wzdychać i łapki lizać, pozna się na farbowanych lisach... Dziś, panie, ze swemi dukatami na udzielnego księcia patrzy... Ha! trzeba było słuchać gdy mówiłem...
— A cóżeś mówił, panie rejencie? — przerwał siedzący w kącie chorąży.
— Co? że panna nie stara, hoża, jak łania i rozum ma... Zawszem to powtarzał. Ruszaliście ramionami: stara panna! stara panna! Teraz ja tryumfuję, bo odmłodniała nagle, gdy testament pozłocił. Żaden z was posunąć się nie może — po niewczasie! Klamka zapadła...
— E! mospanie — odezwał się chorąży — co było a nie jest nie pisze się w rejestr, pójdzie ona i za takiego, co się na niej nie znał, byle się jej podobał. Czasu nie ma do stracenia.
— A śpieszyć się też nie potrzebuje — zawołał Odryga — wie ona dobrze, że choćby przywiędła, jak Anna Jagiellonka, znajdzie sobie Batorego, gdy mu królestwo przynosi. — Tu rejent stanął, palec podniósł do góry, głos wytężył i zakończył:
— Extra inwentarzy, które są warte tyle co nie jedna szlachecka fortuna, pięć‑dzie‑siąt ty‑się‑cy czer‑wo‑nych zło‑tych, jak lodu!!
Te pięćdziesiąt tysięcy czerwonych złotych wymawiał rejent powoli, lubując się, cedząc, głosem