Za owych czasów, kiedy na naszym świecie najwięcej było oryginałów i ludzi ekscentrycznych, nie mieliśmy nawet czem ich nazwać. Mawiano dziwak, ale dziwactwo, które w wygładzonym teraźniejszym świecie tak razi i uderza, naówczas zdawało się naturalnem. Każdy miał prawo być jakim go Pan Bóg stworzył, a społeczeństwo, potrzebując pobłażania samo, surowem też nie było.
I tacy ludzie, jak pan starosta Kaniowski, jak książę Panie Kochanku, jak krajczy Radziwiłł, jak królujący u siebie w domu Jabłonowski, jak młody Gozdzki, brat księżnej de Nassau, jak tysiące innych — tolerowani byli, a nawet gorącej krwi ich niebardzo się dziwowano.
Ludzie od nich nie uciekali; bawiono się wybrykami, opowiadano o nich, wymyślano na rachunek biedaków.
Mniej więcej w tych czasach żył, choć przeżył je trochę — pan Honory Przeławski, którego że nie wiedziano jak tytułować, a każdy musiał mieć przecie tytulik jakiś koniecznie, zrobiono z niego podkomorzyca...
Następnie, gdy w lata podszedł, zakończenie na „yc” nie uchodziło i zgodzono się na podkomorzego. Pisano mu to na kopertach. Z początku się formalizował — gdzie? co? zkąd? potem dał pokój. Przylgnął do niego i przyrósł ten podkomorzy.
Ale to tam była rzecz najmniejsza, pan Honory z innych względów ciekawą na swój czas był postacią.
Pochodzenie jego, acz o szlachectwie bynajmniej nikt nie wątpił, było ciemne; tonęło w mrokach jakiś mytycznych. Wiadomo było, że zaczął od małych dzierżaw, że z nich przechodził na coraz większe, że mu się niesłychanym sposobem szczęściło, bo głowę miał otwartą i do pracy był — żelaznym... Otóż pół wieku przeżywszy ów pseudo‑podkomorzy, jak powszechnie go estymowano, miał conajmniej pięćdziesiąt tysięcy czerwonych złotych majątku, nie licząc ogromnych inwentarzy po dobrach, które trzymał; bogatszy był od wielu tych co się panami nazywali, a żył bardzo z prosta — i — nie miał pokusy ani zagona ziemi nabyć na dziedzictwo.
Nastręczało mu się mnóstwo sposobności do bardzo korzystnego kupna. Przyjaciele wołali: Bój się Boga! co ty robisz najlepszego? a pan Honory wąsa podgolonego, chudego kręcił i uśmiechał się.
— Przyjdzie na to czas! — mówił chłodno.
Z powierzchowności ów podkomorzy nie obiecywał wcale dziwaka, wyglądał jak pospolity szlachcic zawiędły, zahartowany, nie papinek; ale lat mając pięćdziesiąt z górą, trzymał się krzepko, wyprostowany i ani się zimna, ni gorąca, ni głodu nie zląkł, ni trudu.
Głowy podgalał ze staroświecka, a miał pałkę śpiczastą i dużą, brodę nosił też wygoloną, wąs podstrzygał, aby mu barszczu nie odkradał. Oczki małe, wciśnięte pod brew obfitą, patrzyły jak dwa świderki w człowieka... Zresztą twarz miał przyjemną, jasną, wypogodzoną, tylko że z niej najrozumniejszy frant nie wyczytał nic. Ani się gniewał, ani unosił, ani śmiał zamaszysto, ani sobie przy największej ochocie cugli popuścił. Smutnym też nie był — ale taką miał naturę — medium tenens... W słowach też rozważny był i umiarkowany.
Już się trochę grosza dorobiwszy, ożenił się z szlachcianką dobrego domu, ale nieposażną, a trafiło się tak, że Honory pojął Honoratę. Jejmość była ani piękna, ani brzydka, kobieta stateczna, dobra i tak się umiejąca akomodować, że nigdy w najmniejszej rzeczy sporu miedzy nimi nie było.
Małżeństwo to, tak szczęśliwe, żyło już z sobą oddawna, a Pan Bóg nie dał mu potomstwa, czem, choć się oboje martwili, ale ofiarując to Bogu, nie skarżyli się nigdy głośno.
A tymczasem, jak gdyby Przeławski miał najliczniejszą do zaopatrzenia rodzinę, fortuna mu rosła jak na drożdżach. Wiadoma to rzecz, że trudniej początku zrobić trzy grosze z niczego, niż potem z grosza krocie. Szło podkomorzemu na zbożu, na wołach, czego się tylko dotknął takiem szczęściem, że ludzie włosy sobie rwali z zazdrości.
Niektórzy powiadali, że miał takiego inkluza, którego przy sobie nosił, i nigdy go nie porzucał na chwilę, a w tem siła była jakaś czarodziejska, która wszystko w złoto obracała.
Inkluza jak inkluza, ale miał pan Honory, cośmy powiedzieli już, głowę otwartą i pracowity był niezmiernie, a na nikogo się nigdy nie spuścił. Powiadał zawsze:
— Zjeść za siebie daj kiedy chcesz, ale robić... nie.
Więc, rano wstawszy i zmówiwszy pacierz, często przededniem, natychmiast ruszał w pole, do gumien, do lasu, na folwarki, i nigdy nikt nie wiedział, kiedy gdzie komu na kark spadnie... Na obiad albo wracał lub nie — (naówczas mu zostawiano) — a często noc zapadała, gdy z konia zsiadał. Godzin kilkanaście na kulbace wytrzymać, to dla niego nie było niczem. Zjadł potem dobrze, a sam nigdy wiele nie potrzebował...
Skąpym nie był, ale grosza pilnował, szczególniej w małych wydatkach, bo o tych mawiał, że one wielkie fortuny zjadają.
W tym czasie, kiedy się oto ta historja działa, trzymał pan Honory dóbr w brzeskiem województwie
Strona:PL JI Kraszewski Stara panna.djvu/2
Ta strona została uwierzytelniona.