Pomimo wielkiego pośpiechu, nim się Odryga wybrał, nim po błocie dociągnął do Mazanówki, nim się w oficynie przebrał, bo nieśmiał ryzykować garnituru nowego na podróż w taką porę, gdy się mogło trafić samemu wózek z błota dobywać — godzina obiadowa nadeszła, i panna Łowczanka witając go, zaraz oświadczyła:
— Waza na stole...
Szli tedy do jadalni, gdzie już dwór cały czekał zgromadzony. Kapelan, starsza pani, sierotki, rezydentka jedna, rezydentów kilku, a w tych liczbie na kulach Pozikowski, dawny żołnierz, który od postrzału jedną nogę uschłą miał...
Barszcz różowy z uszkami już woniał na talerzach i mile połechtał powonienie rejenta, po przejażdżce zgłodniałego. Napił się gdańskiej wódki, zakąsił, przeżegnał się, siadł, serwetkę pod brodę końcem zatknął i powinien się był rozweselić, ale mu kamieniem na piersi ciążyła misja, dana przez podczaszyca.
Zdaleka — jeszcze było pół biedy, ale tu, spojrzawszy na łowczankę, na jej dwór, dom, staroświecki obyczaj i w myśli do tego wszystkiego dostawiwszy podczaszyca — rejent nie umiał z sobą dwóch takich antytez pogodzić.
Jak ja to wykrztuszę? — mówił w duchu — rzecz mi się wydaje głupia i boję się, żeby mnie nie wzięła za dudka!
Rozmowa przy stole, u którego siedział kapelan, pani starsza, dziewczęta, chora na zęby rezydentka Babska, inwalid ów, ekonom i parę jeszcze nieznanych figur, nie bardzo była ożywioną. Co raz to ktoś coś bąknął do miejscowych spraw odnoszącego się, ktoś inny dorzucił słowo mało znaczące, trzeci potwierdził — i łyżki a noże, brzęcząc, więcej mówiły niż ludzie. Babska i inwalid z suchą nogą tak byli nawykli bez myśli zawsze kilka tych samych powtarzać frazesów, że naprzód już wiedziano kiedy z czem się odezwą.
Zmiany powietrza, porównywane z tem co w innych latach o tej samej porze się trafiało, wiadomości o urodzajach — wieści, które arendarz z poczty żydowskiej, uchodzącej za najlepiej uwiadomioną, przynosił — starczyły na obiad cały.
Rejent, opanowany tem, co dźwigał na sobie, nie był tego dnia rozmownym. Pilno mu było zbyć się bałamutnego poselstwa i prawdy dowiedzieć.
Po obiedzie i modlitewce, gospodyni poszła z nim do bawialnego pokoju, gdzie i kapelan przybył, ale krótką chwilę bawił
Odryga siedział jak na żarzących węglach. — Jak ja jej to powiem — myślał ciągle...
Zostali wreszcie sami, łowczanka krzesło mu wskazała, a sama poszła do krosien, bo szyła właśnie stułę do kościoła.
— Cożeś to dziś, mój rejencie, zmęczony czy zakłopotany? — odezwała się...
— Nic mi nie jest — skłamał Odryga — ale w słotę i pluchę zawsze człowiek nie swój.
— Jak ja ją o to spytam? — powtarzał w duchu — djabla sprawa, ni przypiął, ni przyłatał...
W tem, podniosłszy nieco głowę od krosien, łowczanka rzekła z uśmiechem:
— A wiesz, rejencie, wszak to pan podczaszyc mnie swemi odwiedzinami parę razy zaszczycił?
— Ta-a-ak? — odparł rejent — udając jakoby nie wiedział. Proszę — a to się okazuje, że rozum ma...
— Wcale miły człowiek w towarzystwie — dodała p. Stratonika. Człowiek się z nim nie nudzi... Ma o czem mówić. Jak teraz to cebulami zajęty i mnie obdarzył niemi.
Słuchał i patrzył rejent; pochwała, w której była może odrobina ironji, brzmiała mu tak, jakby była potwierdzeniem tego, co mówił podczaszyc... A więc coś między niemi było...
— A waćpan jak go znajdujesz! — zapytała Łowczanka.
— Ja — odparł rejent żywo — ja go wielce estymuję... Rodzina starożytna, senatorska, hetmańska, prymasowska, skolligacona z królem J. Mością i ze wszystkiemi pierwszemi domami!!.
— A on? — spytała łowczanka.
— On! on — począł sumując rejent, niechcąc ani kłamać, ani się inklinacji, którą suponował, sprzeciwiać. — On! Nie można powiedzieć... ja go mało znam... Chwalą go powszechnie... chwalą...
P. Stratonika szyła już w krosnach, spuściwszy oczy.
— Przyznam się pannie Łowczance dobrodziejce — dodał rejent — że o tych odwiedzinach w Mazanówce już pono ludzie mówią i różne czynią supozycje... Ja o nich dotąd pewności nie miałem i brałem to za — gadaninę... Więc, bardzo może być, gdy już ponowił wizytę, że ma zamiar... na serjo... hm! hm!
Panna oczy podniosła.
— Myślisz! — spytała — a to by było — zabawne!
— Zabawne, ja nie powiem — ciągnął rejent — lecz należałoby na wszelki wypadek rozważyć... Partja nie do pogardzenia...
Mówiąc to rejent — patrzał na łowczankę, a ona oczy od roboty podniosłszy, z szyderskim wyrazem jakimś przypatrywała mu się, jakby zbadać chciała co myślał.
— I wydałbyś mnie za niego? — zapytała.
— To jest — odparł rejent — jak skoroby serce było za tem — dla czegoż nie? alboż to panna Łowczanka nie mogłaby zasiąść na senatorskich krzesłach? alboż nie jest godną na tem empyreum zabłysnąć! Jeżeli ochota po temu, dlaczegoby nie korzystać?
Strona:PL JI Kraszewski Stara panna.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.