Mówiliśmy, już że szorstką była i niekoniecznie się ludziom wdzięczyła — jednakże czasem dla niektórych umiała być przystępniejszą, i ci, co z nią dłużej konferowali — utrzymywali, że rozum miała wielki i język nie dla proporcji.
Gdy czasem do podkomorstwa zajeżdżali tacy, co lubili z francuzczyzną się popisywać i łamaną mową, albo i całkiem tym obcym językiem szwargotali, panna Stratonika służyła za dragomana.
Lubiła też czytać pasjami, i widywano ją często z książkami, niekoniecznie nabożnemi tylko, z czego ją wyśmiewano, że sawantką chciało się jej być. Ale się z rozumem i nauką nie popisywała, a przy liczeniu talek i motków, przy pieczeniu ciast, w kuchni, przy nabiale tak sobie rady dawała, że nikt jej nie sprostał...
Nie lubili jej, choć ze sługami nie była surową i żadnej palcem nie tknęła nigdy, ale dziewczęta powiadały, że wolałyby były szturchańca, niż czasem jej spojrzenie, bo — oszukać jej i wykłamać się przed nią nie było sposobu.
Właśnie jakoś, jeżeli się nie mylę, w siódmym roku pobytu panny Stratoniki w Mazanówce, w sąsiedztwo przybył z Warszawy, wielkiego imienia, ale bardzo zaszarganej fortuny, pan podczaszyc, którego nazwę tylko imieniem Artura — bo nazwiska, dla sławy jego, posponować nie chcę.
Zjechał on na wieś nie z dobrej woli, ale z musu i desperacji, bo kredyt straciwszy, ani w stolicy mieszkać, ani za granicę wędrować nie mógł. Poradzono mu więc, aby majątek oddawszy w kuratelę, sam lat kilka przesiedział gdzie w kącie, pókiby się interesa nie poreparowały. Miał podczaszyc fundum starożytne, piękne, pańskie co się zowie i w niem te lata rekolekcji przesiedzieć zamierzał. Fundum to od Mazanówki o małych mil dwie leżało, ale podczaszyc w początku ani myślał tam zaglądać.
P. Honory dobrze wiedział o nim, znał rodzinę, lecz nie był to taki człowiek, żeby się komu narzucał. W sąsiedztwie całem o podczaszycu mówiono wiele, bo z nudów tych i aprehensji, w samotności dokazywał tak, iż na niego jak na półszalonego patrzano.
Nie wiedział, co z czasem robić i z sobą, więc tworzył sobie zajęcia osobliwe, miał zachcianki dziwaczne — i wprost awantury dokazywał...
Gdy go napadła manja polowania, polował na wszelkie sposoby, bez spoczynku, nawet na szczury... i na krety. Potem nagle mu to odchodziło, więc drób’ hodował różny, sam karmił, sam jaja zbierał, kurniki w pałacu zakładał, z kurczętami się nosił.
Raz pół roku coś robili u niego sery szwajcarskie, na których fortuny się spodziewał, aż to się wszystko zaśmierdziało i popsuło.
Naostatek przyszło mu się zakochać w kwiatach i ogrodzie, bo to naówczas w całej pono Europie było w modzie — i na tem już zupełnie sfiksował.
Ogród miał przy rezydencji rozległy i bardzo piękny, wziął się go przerabiać, siać, sadzić, szczepić, cudactwa wyrabiać. A gdy się tak do czego zapalił, naówczas nietylko drugich tem męczył, ale sam własnemi rękami chciał robić wszystko, bo mu się zdawało, że on to lepiej od innych potrafi.
Że już innych fantazyj nie stało, na ogrodzie tedy jak się uparł, nie wychodził z niego. Opowiadano o nim, że sam grabił, gracował, kopał, a nawet kosił.
Niebardzo kto temu wierzył, co gadano, bo gdzieby papinkowi takiemu, delikatnemi rączkami do grubej się brać roboty?
Do ogrodu zajrzeć, choćby kto chciał nie mógł, bo go kazał wysokim obwieść parkanem; a co chłopaki ogrodowe opowiadały, za boki się trzymając ze śmiechu — nikt temu nie wierzył, sądząc, że wymyślają.
W Mazanówce mowa o podczaszycu bywała często przy stole. Nigdy tu na różnego rodzaju przyjezdnych, gościach, kwestarzach i t. p. nie zbywało: sypały się plotki o wszystkiem, co gdzie w sąsiedztwie się przytrafiło, ten i ów przywoził gadki o panu podczaszycu i utwierdziło się to przekonanie, że biedny z samotności a aprehensji bzika dostał...
Jednego razu wiosną, właśnie gdy pan Honory obsiał się już wszędzie, a łąk kosić, a nawet wiszarów na błotach, jeszcze nie czas było — i mógł spokojniej parę dni w domu przesiedzieć, nimby się strzyż owiec poczęła — wszyscy w Mazanówce siedzieli po obiedzie na ganku, gdy na drodze spostrzeżono kogoś, prosto zmierzającego do dworu.
Podkomorzy miał wzrok niezmiernie daleko sięgający i, rękę przyłożywszy do czoła, gdy się dobrze przypatrzył — zawyrokował zaraz, że to gość być musi całkiem jakiś nieznajomy.
— Bóg go święty raczy wiedzieć, co to nawet jest... powóz jakiś osobliwy, wysoko nad miarę podniesiony, konie rosłe...
Wymknęła się, słysząc to, pani Honorata, aby, ponieważ było po obiedzie, kawę kazać przygotować na wszelki wypadek.
Strona:PL JI Kraszewski Stara panna.djvu/4
Ta strona została uwierzytelniona.