Strona:PL JI Kraszewski Stara panna.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

Co się z podkomorzym działo, ten tylko pojmie, co wie, jakim ciosem jest miłego stracić towarzysza, z którym się część życia przeżyło w świętej zgodzie i miłości. Leżał u zwłok nieboszczki, z płaczu rycząc... Litość brała patrzeć na nieszczęśliwego.
Wszyscy naówczas przepowiadali, że on jej długo nie przeżyje, bo tysiące tego bywało u nas przykładów, że z takich małżeństw, gdy jedno poszło na tamten świat, drugiemu się męczyć nie dało i wyprosiło mu, żeby się znów połączyli.
Wymizerniał i wysechł podkomorzy, oczy mu wpadły, stał się bardziej jeszcze milczącym, a, choć zawsze pobożnym był, teraz dwakroć pobożniejszym. Mszy świętej codziennie na kolanach słuchał i płakał, patrząc na osierocony klęcznik żony, którego z miejsca poruszać nie kazał.
W tem nieszczęściu srogiem, które dom dotknęło, okazała dopiero panna Stratonika, jakie miała serce, rozum i przywiązanie do tych ludzi, co jej przytułek dali u siebie... Gdyby nie ona, nigdyby podkomorzy z zamętu tego nie wybrnął. Ona zajmowała się pogrzebem, ona nim, gdy zachorował, domem, interesami. Była mu sekretarzem, siostrą miłosierdzia, pocieszycielem, sługą...
To też gdy podkomorzy, nierychło potem, począł cokolwiek przychodzić do siebie — bez niej kroku nie stąpił. Stępiał mu cokowiek umysł od tej boleści, więc radził się jej, pytał, a ona mu wszystko, co było potrzeba, przypominała.
A tak była baczna na wszystko, rygor taki umiała utrzymać, tak najmniejszego nie pominęła szczegółu, że ład, wprowadzony dawniej przez podkomorzego, czasu jego choroby, niemocy i zaniedbania się, ani na chwilę nie ucierpiał.
Gdy on sam dojrzeć czego nie mógł, bo mu doktor zbytnich trosk i pracy zakazał, siadała na wózek panna Stratonika, jechała po folwarkach, a przywoziła z nich raporta jaknajlepsze i oficjalistom ani bąknąć nie dała.
Obawiali się jej gorzej może jeszcze, niż samego podkomorzego, bo oko miała podejrzliwe i ostre. Z doktorami się, powiadają, skłóciła o to, że staremu nie dozwalali się niczem zajmować; dowodziła im, że z samych nudów musi chorować, że nawykł do pracy i ona mu będzie rozrywką, ale to nic nie pomogło. Eskulapowie głowami potrząsali — i kazali spoczywać.
Podkomorzy słuchał ich, ale w oczach gasnąć zaczynał. Nie był to już ten człowiek co przedtem... Ochoty mu zabrakło do życia, a wiadoma rzecz, że to najgorszy znak i że człowiek dopiero wtenczas umiera, kiedy żyć nie chce... Wzdychał już tylko do połączenia się z Honorką i o tem mówił ustawicznie.
Otóż w tych czasach trzeba było widzieć pannę Stratonikę, jak ona go zabawiać, rozrywać i z tych smutnych myśli wyprowadzać umiała. W gospodarstwie dzieje się różnie, źle i dobrze. Nigdy złego nic do uszów jego nie dochodziło, ale zawsze coś pocieszającego... Wszystko szło jak z płatka, tak umiała dla niego samych przysmaków życia dobierać.
Podkomorzy ku jesieni niby się trochę pokrzepił, niby orzeźwiał, a pomimo to nie myślał tylko o śmierci.
Jednego dnia sprowadził pod pozorem jakimś rejenta, ale nie Odrygę, bo go podówczas w domu nie było, tylko Moroszyńskiego, zamknął się z nim i konferował godzin kilka.
Gdy mu to panna Stratonika wyrzucała, uspokoił ją, że procesem z żydem Aaronem, który u niego pszenicę był kupił i o nią wodził się już lat dwa, musiał się zająć, a dać stosowne dyspozycje...
Rejent potem dwa czy trzy razy jeszce przyjeżdżał, zawsze dla tej sprawy z Aaronem. Podkomorzemu było znacznie lepiej, nadzieja we wszystkich wstąpiła, jedna tylko panna Stratonika nie była z z niego kontenta.. Nie powracał mu humor dawny, obojętnym był na wszystko...
W wigilję św. Marcina, wieczorem, zjadł jak zwykle, wody się napił, kazał do siebie ekonoma zawołać i młócić pszenicę nakazał. Pannie Stratonice dobranoc dawszy, zaraz z jadalni wychodząc, pacierze odmawiać zaczął, poszedł je kończyć do sypialni, rozebrał się, aby ludzi na nogach nie trzymać, kląkł do pacierza znowu i — nazajutrz zastali go tak z głową na rękach, ale już nieżywego...
Śmierć była nagła i niespodziewana... i spadła na nieszczęśliwą pannę, która tu samiuteńka jedna pozostała, jak piorun.
Gruchnęło zaraz po sąsiedztwie, zbiegli się przyjaciele, znajomi, ciekawi, nadjechał Odryga i Moroszyński.
Nie wiedziano o nikim z familji, kto tu miał rządzić, kto dziedziczyć, gdy Moroszyński oświadczył, że — testament złożony jest w aktach.
Ciekawość podbudzoną była do najwyższego stopnia. Ten i ów się już oblizywał na krocie, inni utrzymywali, że wszystko miał rozpisać na szpitale. Z Moroszyńskiego nikt nic nie dobył, milczał jak kamień, powtarzając tylko swoje: testament w aktach.