Strona:PL JI Kraszewski Walerka 13.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Najstarszy wizerunek, z czasów, kiedy jeszcze żyli ludzie znający osobiście Matkę Zbawiciela. (Podług fotografii Monsignora de Waal.)

Widywaliśmy się potem codziennie; handel pana Juliana nie zawsze wymagał osobistego jego zajęcia i zastępowała go w nim stara kobiecina, która u niego gospodarowała, a z poufałością włoską uważała się, już po kilku leciech, jakby pokrewną i do rodziny należącą.
Oprócz tego miał do posługi chłopaka sierotę, obdartego, zasmolonego, gadatliwego, ale, jak on utrzymywał, bardzo uczciwego.
Mogliśmy więc razem wycieczki robić do Sertri di Ponento, do Pegli, do Narni, w okolice — i siadywać na Aqua sola gdy grała muzyka.
Naówczas Julian najczęściéj mówił o Litwie, o któréj śnił zawsze, i jednego wieczora, gdyśmy przypadkiem wpadli na temat młodzieńczych miłostek, począł mi opowiadać jedyną — jak zaręczał — historyą swojéj miłości dla panny Waleryi... którą i ja niegdyś młodziuchną widywałem.
Z tych czasów gdy była młodziuchną i śliczną, zostały Julianowi wspomnienia, których nawet nie zatarło to, co go późniéj spotkało...
Spowiadał mi się w ten sposób:
— Ale bo nie widziałeś i nie znałeś Walerki jak ja, com się w niéj śmiertelnie kochał... wówczas gdy miała, nie wiem, zdaje się nie więcéj lat szesnastu. Był to prawdziwy kwiatek wiosenny, nietylko twarzyczką tak świeżą, jakby dopiero się z pączka rozwinęła i powietrze jeszcze jéj zwarzyć, musnąć nawet nie miało czasu — ale duszą i sercem... Żywa, wesoła, roztrzepana, nie przygotowana do życia tylko jak do uczty rozkosznéj, ze śpiewem na ustach, z żarcikiem, zalotna, kusząca zawracała głowy młodym i starym. Jéj się jednak ani główka ani serce nie zawracało.
Jedynaczka u matki, dosyć majętna, pieszczona, miała przed sobą zupełną swobodę wyboru. Matka, składając ręce, powtarzała ciągle:
— Byle Walerka była szczęśliwą!
Zawczasu otoczona wielbicielami, bo ci nie wiem czy piętnastu jéj lat skończonych czekali aby się narzucać, zepsuta trochę uwielbieniami matki i wszystkich co ją otaczali, Walerka gdym ją poznał nie myślała wcale o wyrzeczeniu się swobody.
— Ale ja się muszę życiem nacieszyć, wyskakać, wyśpiewać, nabałamucić ludzi, i dopiero gdy się znudzę... może — może sobie kogo wybiorę aby mnie bawił.
Matka nie miała nic przeciwko temu, tylko obawiała się ją porzucić sierotą.
Walerka nie miała nikogo oprócz stryja, który dziećmi otoczony, mało się nią mógł zajmować, ale pani Sędzina, i nie zbyt stara i zdrowa bo pracowita, obiecywała żyć długo.
W domu było bardzo wesoło. Prawdę rzekłszy, Walerka myślała tylko o zabawie a matka o ułatwieniu jéj czego tylko zapragnąć mogła.
Życzeniom jedynaczki, choćby największym kosztem, musiało się stać zadość.
Zakochałem się w niéj tém mocniéj, że dziewczę w początku bardzo mi było życzliwém i zdawało się przywiązywać do mnie. Matka była dla mnie uprzejmą. Jeździłem aż do naprzykrzenia często, ale Walerka się nie gniewała za to. Zabawiałem ją jak umiałem i mogłem. Zaloty to były wesołe, dziecinne, a choć ja starałem się je poważniejszemi uczynić — nie bardzo mi się to udawało. Trzpiotać się była zawsze gotową, wszelką nową rozrywkę przyjmowała odemnie wdzięcznie, dawała mi nawet pierwszeństwo — ale gdym się oświadczał — gniewała się.
— Czego się pan tak spieszysz? — mówiła — my się jeszcze dobrze nie znamy. Mamy czas.
Nie dawałem się tém zrazić, ale uporu jéj przełamać było niepodobieństwem. Gniewało mnie i to, że zarówno prawie dobrze i chętnie przyjmowała innych i, z małemi wyjątkami, karmiła wszystkich nas — nadzieją.
Trwało to już rok prawie, gdy wypadki niespodziane zmusiły mnie do oddalenia się z tych stron. Boleść była niewypowiedziana. Zmuszony rozstać się, choć wedle mojéj rachuby na czas nie zbyt długi, chciałem mieć jakąś pewność, że Walerka nie zapomni o mnie.
Gdym wspomniał o wyjeździe, zasmuciła się trochę, spuściła oczy; chciałem, aby przyjęła pierścionek odemnie, potrząsła główką.
— Nie — rzekła — to by znaczyło, że mi pan nie wierzysz... Proszę powracać rychło. Zobaczysz pan, że znajdziesz mnie taką, jaką dla niego byłam, nie zmienię mojéj życzliwości.
— Ale ktoś może mnie ubiedz?
— Nie, nie! — odparła — bądź pan spokojnym.
Podała mi rączkę. Chodziliśmy tego dnia po ogródku, przysięgałem jéj, słuchała, uśmiechała się ale nie dała się poruszyć. Najdziwniejszym mi się wydał smutek, który na chwilkę czoło jéj zachmurzył, wkrótce potem, po przybyciu dwóch sąsiadów, zupełnie się rozproszył a w chwili mego odjazdu, gdy serce mi pękało, śmiała się ze mnie...
Dostałem jednak na pamiątkę bukiecik bratków i kilka słówek, które mi się wydały pełnemi znaczenia.