Strona:PL JI Kraszewski Walerka 22.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Tego mi było dosyć, aby się chęć obudziła niepohamowana widzenia Walerki.
Dwanaście lat wiele nie wchodziły w rachubę, wyobraziłem ją sobie taką, jaką niegdyś żegnałem, dostawszy na niezabudź wiązankę bratków, zachowaną dotąd z religijném relikwii poszanowaniem.
Wahałem się jednak rozpytywać o nią i naostatek narzucić się jéj po latach tylu.
Walczyłem z sobą dni kilka, niepokój mnie dręczył, wreszcie powiedziałem sobie: — Widzieć ją muszę!
Nie chciałem jednak spaść gościem niespodzianym a może niemiłym; napisałem grzecznych słów kilka, prosząc o odpowiedź, czy mi wolno będzie — złożyć uszanowanie.
List, który mi przyniósł posłaniec, naprzód już swą powierzchownością niemiłe na mnie uczynił wrażenie. Była to mocno pomięta ćwiarteczka prostego papieru, na któréj ręką bardzo niewprawną do pisania starannego stało kilka słów dziwacznie złożonych, ale zapraszających.
List ten wytłumaczyłem sobie pośpiechem i — wzruszeniem.
Zdawało się niepodobieństwem ażeby serce jéj nie uderzyło na wspomnienie przeszłości; moje biło całym zapałem dawnym. Zdawało mi się, że ta wiosna życia powrócić może, która przychodzi raz tylko a trwa jedno oka mgnienie.
Mówiąc to Julian posmutniał i westchnął, zmienił nagle intonacyą głosu, ostygł.
— Wyobraź sobie — rzekł — naprzód ten domek, który znałem tak oryginalnym i ładnym, otoczonym kwieciem, teraz opuszczony, zabrukany, prawie w ruinie...
Gdym z bijącém sercem wysiadał przed gankiem, zaszła mi drogę służąca, zbrukana, odziana ubogo, z twarzą kwaśną i, otwierając drzwi do bawialni, zamruczała:
— Pani przyjdzie zaraz...
Owa bawialnia, któréj każdy kątek był mi tak pamiętnym, do niepoznania strasznie się odmieniła.
Przybyły do niéj jakieś nieznane mi sprzęty poustawiane byle się pomieściły, najmniejszego nie widać było starania ani o wdzięk ani o wygodę. Czuć było ruinę — zaniedbanie. Kwiatki na oknach nie podlewane więdły...
Serce mi się ściskało. Stałem niemal ze łzami na oczach.
Wtem boczne drzwi uchyliły się powoli, postrzegłem w nich niewieścią postać, która w progu wahała się z wejściem — i naostatek weszła.
W pierwszéj chwili nie poznałem jéj, chociaż — ona to była!... Ale z tego świeżuteńkiego dziewczątka, jéjmość chuda, zżółkła, z twarzą gwałtownemi jakiemiś wrażeniami życia pofałdowaną, w któréj tylko oczy ogniem gorączkowym świeciły.
Dawnéj piękności ledwie ślady, a młodości ani nawet resztek. Wyraz wesoły przemienił się w niecierpliwy i rozdrażniony. Przytem tak mało się starała przybrać, odmłodzić, wyświeżyć: suknia, bielizna, włosy wszystko było tak zaniedbane, nieświeże, iż z początku ust nie śmiałem otworzyć z podziwu.
Patrzyła na mnie prawie gniewnie.
Zdobyłem się wreszcie na słów kilka, chociaż musiały one brzmieć dziwnie, bom wchodził rozrzewniony a widok jéj mnie nie powiem ostudził ale wprawił w osłupienie.
Podała mi rękę chudą, tak zaniedbaną jak ona cała. Zmieszana, równie jak ja, przypatrywała mi się ciekawie...
Staliśmy tak chwilę w pośrodku saloniku, aż nakoniec zwróciła się ku kanapie a mnie pokazała krzesło.
Z kanapy skoczył brzydki kot, obudzony i miauczący.