Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 0085 2.jpg

Ta strona została skorygowana.

Obserwowano, że powóz, którym przybył graf, był dosyć stary, ale wiedeński, wygodny i niegdyś kosztowny... Tłumoki i kufry nie świeże, z hrabiowskiemi koronami i cyframi, były tegoż wieku co powóz, dobrych fabryk i nie tanie.
Kamerdyner miał zegarek złoty z łańcuszkiem podobnym, i na palcach kilka pokaźnych pierścieni...
Wszystko to miało pewne znaczenie.
Gdy po dworze roznoszono z ust do ust pochwycone drobnostki, w izdebce pana Ewarysta zamknięty stary Brunak siedział sam zasępiony, spluwał, wzdychał i palce okręcał, a niekiedy peruczkę poprawiał nałogowo, bo się zawsze obawiał, aby się nie zsunęła, chociaż mocno była przytwierdzoną.
Samotne to dumanie przeciągnęło się dosyć długo.
Pan Ewaryst Rzęcki, młody chłopak, który właśnie był wezwany do hrabiego, za życia podkomorzynej zajmował stanowisko, pełnił funkcje, które się ściśle określić nie dawały... Miał łaski u nieboszczki, ale oprócz niego prawie w równym stopniu cieszyli się niemi i inni. Wzięty podobno małym wyrostkiem na wychowanie przez podkomorzynę, oddawany do szkół, utrzymywany jej kosztem, po skończeniu nauk zatrzymany był w Zakrzewie, chociaż mowa o tem ciągle się powtarzała, że o nim pomyśleć trzeba... Tymczasowo służył staruszce do wszystkiego, był jednym z jej ulubieńców — drudzy mówili najulubieńszym.
Ufała mu, trudno się obchodziła bez niebo, używała do najpoufniejszych interesów, do zwierzchniego dozoru nad gospodarstwem, do zabawiania gości, do różnych poselstw, jednem słowem wszędzie gdzie się podkomorzyna wyręczyć potrzebowała.
Pochodzenie p. Ewarysta było — zagadkowe... Nieboszczka sama półgębkiem, w bliższe nie wchodząc szczegóły, zaręczała że był dalekim powinowatym rodziny, obchodziła się z nim jak z krewnym, ale że się napierać nie umiał, ani przymawiać, nie świadczyła mu wiele.
Ludzie zaś bliżsi podkomorzynej zapewniali, że ona mu wioseczkę zapisać obiecywała.
Tymczasem wszakże nie miał nawet podobno oznaczonej stałej pensji, nie opływał w dostatkach, a że nie był wymagającym, staruszka, obarczona familją, która ją niemiłosiernie odzierała — wiele mu świadczyć nie mogła... Żył na stopie wpół krewnego, na pół oficjalisty, a w chwili śmierci staruszki, jak urzędnicy gospodarczy, pozostał bez grosza.
Doznany zawód ten znosił cierpliwie, nie skarżąc się, ale chodził pogrążony w myślach i czekał przybycia dziedzica, aby pomyśleć o sobie.
Przez cały czas niebytności Ewarysta — Brunak stary jedną się myślą zabawiał.
— Co u licha stać się mogło z testamentem podkomorzynej?
Kto go u kaduka mógł zgwoździć?
Łowczyna Fryczewska, panna Felicja, wszyscy najbliżej stojący nieboszczki, znający ją najlepiej, stanowczo utrzymywali, że testament długo obmyślany, przerabiany — był napisany i opieczętowany.
Łowczyna znała niektóre jego dyspozycje, o których wiedziała z własnych ust podkomorzynej. Jej przywiązanie do starych wiernych sług, do krewnych, do tych co w chorobie dniem i nocą nad nią czuwali — nie dozwalało przypuszczać nawet, aby o nich zapomniała... Mówiła ciągle o śmierci, przewidywała ją nie łudząc się, więc też na wszelki wypadek zostawić musiała rozporządzenie...
Testament ten musiał istnieć — tymczasem śladu jego nie znaleziono nigdzie... Hrabiego Adalberta, na którego wyłączną korzyść to wyszło, nikt tu nie znał, nikogo on nie obchodził, nikt nie mógł mieć interesu w służeniu mu.
Straszna jakaś, dziwaczna zagadka tkwiła w tym testamencie, po którym nawet bruljonów, notat, najmniejszego śladu nigdzie nie dopytano...
A byli ludzie co poprzysięgali, iż widzieli podkomorzynę, nieraz, nabrzękłemi już rękami zapisującą sobie takie szczegóły, które do czego innego jak do testamentu służyć nie mogły.
Brunak powtarzał nieustannie, bezmyślnie, jak osłupiony.
— Ale gdzież się on mógł podziać u kaduka?...
O siebie staremu szło najmniej może. Był starym kawalerem, potrzebował niewiele, miał pensyjkę niezłą, oszczędzał przez całe życie, tak że nad dwie peruki zrudziałe nic nie posiadał, zebrał więc sobie kapitalik, z którego mógł żyć dość wygodnie nawet w miasteczku... ale — opuścić Zakrzew, do którego przyrosnął przez z górą lat czterdzieści!!!