Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 0104 2.jpg

Ta strona została skorygowana.

się włóczy — proszę ja ciebie, — gdyby cię kto zagadnął, nie spowiadaj się żeś mi bratem.
Mów żeś znajomy, czy co tam sobie chcesz. Z tego braterstwa, jak ludzie zaczną sznurkować, wietrzyć dochodzić — dojdą co my za jedni jesteśmy. A ja tego nie chcę. Ty sobie opowiadaj żeś chłopskim synem, ale ja — muszę być szlachcicem...
Ksiądz pomimo łagodności, z jaką wszystko przyjmował, oburzył się nareszcie.
— O Boże! — zawołał ręce łamiąc — tyś się gotów nawet rodziców zaprzeć i wstydzić dla marnej próżności. Chcesz kłamstwem żyć! Zastanówże się — tą drogą nie zajdziesz daleko.
Leszczyc, który już do drzwi szedł, zawrócił się.
— Cicho! — zawołał groźno — wara mnie uczyć co mam czynić. Ani mną ani sumieniem mojem proszę się nie opiekować. Sto razy ci to powtarzałem, nianiek nie potrzebuję!
Przecież szkodzić mi zamiaru nie masz, a kto mi szyki pomięszał, temum nigdy nie darował.
Bywaj zdrów!
To mówiąc wyszedł łowczy trzaskając drzwiami, stojącemu na galerji Misiakowi przykazawszy, aby gościowi dał spocząć, nikogo nie puszczał, a potem izbę zamknął i na krok jej nie odstępował.
Pozostawszy sam, ksiądz który nie wiele jadł i wkrótce odsunął przekąskę, zadumał się, westchnął, przeżegnał i dobywszy z kieszeni małego brewjarzyka, spokojnie modlić się zaczął.
Ale tłumnie cisnące się myśli nie dozwalały mu ducha zwrócić ku Bogu — książka opadła na kolana, pot ocierał z czoła, łzy z powiek.
Przesiedział tak z godzinę nieruchomie na krześle, nie kładnąc się, nie myśląc o spoczynku.
Wiedział że podróż była chybioną i że z bratem, jak dawniej tak teraz nic począć nie było podobna.
W serce jego wstąpiła wszakże nadzieja że w przyszłości może, gdy życie zaciąży, nadzieje zawiodą, grzesznik się nawróci.
Nie bez ofiary ze swej strony, zrobiwszy na wozach chłopskich; od wsi do wsi najmowanych, dobrych mil kilka dla zobaczenia się z bratem, musiał myśleć o powrocie. Czekać tu nie mógł i nie miał na co. Nie żałował tego że się trudził, ale bolał nad stanem duszy Leonarda.
Niechcąc nocować w Zakrzewie, potrzeba było pospieszać, aby zapewnić sobie okazję do powrotu na plebanję, gdzie go nazajutrz oczekiwano.
Wstał więc z siedzenia, zabrał swoje węzełki podróżne, wziął kij do ręki i w duchu pobłogosławiwszy dom braterski, poleciwszy go straży aniołów — zabrał się do powrotu.
Misiuk czekał na niego w galerji, pocałował w rękę księdza i przeprowadził na dół baszty. Spytany pokazał najbliższą do wioski drogę.
Ksiądz Kalikst przywykły był do pieszych wycieczek i umiał się orjentować łatwo — znalazł więc drożynę po za ogrodem do wsi prowadzącą. Przechodziła ona około muru otaczającego probostwo.
To czego się Leszczyc najbardziej obawiał, miało właśnie spotkać jego brata. Ks. Solina, stał w podwórzu, wyszedłszy, choć o kiju dowiedzieć się o swe ulubione kasztanki. Był niedaleko wrót gdy ks. Kalikst je pomijał. Podróżny nie mógł starszego wiekiem kapłana nie pozdrowić a ks. Solina poznawszy w nim księdza, zawołał natychmiast.
— Reverendissime! a cóż to plebanję pomijacie? przecie się to nie godzi, przecież to gospoda nuta dla braci w Chrystusie.
I, choć mu na nogach ciężko się było z miejsca na miejsce przenosić — probosz podreptał naprzeciw ks. Kaliksta.
— Zkądże to, bracie? dokąd? — zapytał ciekawie.
— Po drodze, chciałem tu znajomego odwiedzić — odparł pamiętny napomnienia brata wikary.
— Kogo? — spytał proboszcz.
— Leśniczego Leszczyca.
— Nie zastaliście go?
— Owszem, ale służba zmusiła jechać w las, a ja też muszę w drogę...
Ks. Solina był ciekawy, a nie przypuszczał, aby cel podróży być miał tajemnicą.
Dąkądże? — spytał.
Wikary wymienił o mil kilka odległą parafję swą, w miasteczku na Polesiu.
— Proszę! proszę! — odezwał się kanonik — to wy jesteście przy moim przyjacielu ks. Semenowiczu? No, jakże się stary trzyma? Bodaj odemnie lat parę ma więcej, a ja, jak widzicie, ledwie się włóczę — nogi jak kłody.
— Nasz ks. Semenowicz zdrów — odparł wikary. — Pokaszluje, ale w późniejszym wieku trudno aby się bez czegoś obeszło.
— A! tak! tak! na starość kaszlemy wszyscy i cherlamy — dodał Solina.
To mówiąc zbliżył się do wikarego i przypatrywał mu z ciekawością sympatyczną, zabierać chcąc go na plebanją.
— Jakże się myślicie dostać do domu? — zapytał.
— Sądzę, że tu znajdę furkę do wsi najbliższej i tak, od jednej do drugiej powędruję. W ostatecznym razie choćby przyszło per pedes apostolorum zrobić jaki kawałek...
Ks. Kalikst mówił to śmiejąc się z taką łagodną rezygnacją, a uboga jego skromna powierzchowność i twarz uspokojona, tak księdza Solinę ujęły, że go puścić nie chciał, nie ugościwszy.