Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 0138.jpg

Ta strona została skorygowana.

Mówił jeszcze, gdy wszyscy prawie razem przerywać mu zaczęli, każdy po swojemu, tak że umilknąć musiał. Nikt nikomu słowa nie chciał ustąpić, wrzawa zapanowała w salonie. JEkscel. stał majestatycznie i spokojnie, niewzruszony, Adalbert bladł i potniał.
— My nie mamy żadnych pretensyj — mówił August Feliks — nie domagamy się podziału żadnego, u mnie honor przedewszystkiem, przecież biorąc miljony coś dla biedniejszych uczynić każe — sumienie...
— Wola nieboszczki podkomorzynej — wołał senator, rękami wywijając w powietrzu — wiadoma wszystkim, poprzysiądz ją mogą.
— Najłatwiej o nią spytać tych, którym się zwierzała — wtrąciła Trocka — zaświadczą wszyscy.
— Jeśli my nic nie dostaniemy — płaczliwym głosem dodała Trocka — to będzie krzywda o pomstę do niebios wołająca. Tyle lat oczekiwaliśmy, uwodząc się temi nadziejami.
— Myśmy wcale niewinni temu — rzekł chłodno hr. Albin. — Ani ja, ani hr. Adalbert nie staraliśmy się, nie zabiegaliśmy o ten spadek, nie mieliśmy szczęścia znać nieboszczki. Co z prawa otrzymaliśmy należy do nas.
— Nikt nie przeczy! — rozśmiał się zawsze wesoły pan Walerjan — ale dla nas by choć okruszyny i tego stołu spaść powinny.
Hr. Adalbert, milczący dotąd, czy za zezwoleniem opiekuna, czy z własnego natchnienia, nareszcie przemówić się odważył.
— W tej chwili — rzekł — my sami nie wiemy ani co się nam dostało, ani w jakim stanie. Jeżeli się co da uczynić dla rodziny, nie jestem od tego, lecz potrzeba cierpliwości.
Spojrzano po sobie, czerpiąc pewną pociechę i choć słabą nadzieję z tych cicho i nieśmiało wyszeptanych słów kilku. W tem u progu ukazał się Sokalski we fraku, w rękawiczkach, z kapeluszem w ręku i dał znak ekscelencji.
Hr. Albin co żywiej pochwycił Adalberta pod rękę, dłużej mówić mu nie dając i dumnie skłoniwszy się stojącym dokoła, oznajmił, że posłuchanie było skończone, kierując się poważnym ku wyjściu krokiem.
Wszyscy stali w rodzaju osłupienia — hrabiowie znikli.
Przed gankiem oczekiwał na nich najpiękniejszy ekwipaż jaki się znalazł w Zakrzewie — lando wiedeńskie czterema najlepszemi cugowemi końmi zaprzężone. Woźnica i lokaj mieli liberje świąteczne.
— Jedziemy oddać rewizytę ks. Heljodorowi — zawołał wsiadając Albin i wskazując Adalbertowi miejsce przy sobie. — Dla ciebie stosunki sąsiedzkie zawiązać z tem co tu lepszego jest konieczna. Jedziemy...
Chociaż odwiedziny te wcale mu nie były pożądane, hr. Adalbert sprzeciwiać się Albinowi nie śmiał. Jechać musiał. Zachodziła kwestja Parola, a gdzie o pudla chodziło, tam hrabia męstwo miał nawet. Stał on w ganku właśnie, ze smutną miną.
— O co ci idzie? — zapytał Albin.
— O mojego psa — szepnął Adalbert — lękam się go tu zostawić, a potem zanudzi się biedak... Co tu robić!
Skrzywiła się ekscelencja.
— Pakuj go do powozu, jeśli żyć bez niego nie możesz — odparł kwaśno — ale go przecie na pokoje nie weźmiesz.
— Ale, nie! żywo rzeki ucieszony sam Adalbert, położę mu rękawiczkę i każę jej pilnować, nie ruszy się z powozu.
Lando ruszyło, a w niem Parol uszczęśliwiony, który okazał znowu takt wielki, bo nie cisnąc się na tę stronę, którą zajmowały nogi ekscelencji, przysunął się do pana i tu stale pozostał.
W salonie familja jeszcze umilknąć i uspokoić się nie mogła, chociaż mało kto słuchał, a głośno tylko narzekali wszyscy. Widok to musiał być zabawny, bo Musia, jakby zapomniała że to o jej przyszłość iść mogło — od śmiechu się wstrzymać nie umiała i chusteczką usta zatkawszy wybiegła pierwsza do oficyny.
W istocie ta gromada ludzi sobie niechętnych, którzy w stanowczej chwili nawet wspólnym interesom nie mogli się połączyć — rozgorączkowana, poruszona, rozdrażniona, a cofająca się od siebie i niewiedząca przed kim żalić — była obrazem jakby z dramatu jakiegoś wziętym.
August Feliks tylko godził się z Walerjanem, którego humoru nawet ta katastrofa nie mogła nadwerężyć.
— Co to gadać! — mówił pan Walerjan — umyślnie nam tak wszelką odjęli nadzieję, aby nas mniejszem kontentować, a dać coś muszą.
Będziemy dojeżdżać, przypominać się, wreszcie odwołamy do opinij publicznej, do sądu obywatelskiego...
— Eh! tak źle nie jest!
Jeszcze się burzyło w salonie, gdy, jakby opatrznościowo zesłany dla ukojenia umysłów, wsunął się ks. proboszcz Solina. Miał on zamiar przedstawić się ekscelencji, ale tej już nie zastał. W ganku służba zawiadomiła go, że po rozmowie z familją, hrabiowie pojechali, jakby umyślnie uciekając od natrętów.