Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 080a 1.jpg

Ta strona została skorygowana.

W istocie kamerdyner J. Ekscelencji niejaki Sokalski, był w swoim rodzaju niepospolitym człowiekiem. Od chłopaka z przedpokoju wykształcił się on przy hrabi Albinie, i doszedł do tego że nawet J. Ekcelencja wzywał często jego rady. Wszystko to był winien pracy własnej, i — upartemu czytaniu, z którego się wyśmiewano z początku, a teraz Sokalski miał prawo nieraz się uśmiechnąć, stojąc za krzesłem, z tych co go niegdyś lekceważyli. Był to człowiek już nie młody, niemal tak arystokratycznie wyglądający jak pan jego, milczący, poważny i mimo położenia podrzędnego, obudzający poszanowanie.
Hr. Albin żyć bez niego nie mógł.
Po tej rozmowie, hrabia chciał kuzyna zabrać z sobą na herbatę do pałacu, aby z nim się obszerniej rozmówić jeszcze, ale Adalbert płaczliwym niemal głosem, wyżebrał sobie aby go zostawił samego i dał mu się rozmyśleć.
— Jak chcesz — dodał hr. Albin — ale ja ci raz jeszcze powtórzyć muszę, że nic nie pomoże, losowi twemu uledz powinieneś...
Aż za furtkę, ku alei wyprowadziwszy, razem z Parolem, hrabiego — biedny Adalbert powrócił na swój ganeczek i rzucił się na ławkę, nie zważając nawet na psa, który widząc go niespokojnym, ciągle łapą zapytywał co mu było... i parę razy stłumionym głosem szczeknął.
Biedny spadkobierca siedział jak przykuty, osłupiały i strapiony.
W tem co go spotykało napróżno szukał jasnej strony, czegoś pocieszającego — widział tylko mękę, pracę, zaprzedanie się bez celu.
Niezrozumiał na co mu się miały przydać miljony? dlaczego zmuszano go aby je zagarnął?
Opuścić ten kąt, dworek, swoje ptaki, zerwać z tem życiem tak urządzonem dogodnie, tak skrytem pod cieniem drzew starych — wydawało mu się nieszczęściem. Znał nadto hr. Albina, aby mógł sobie pochlebiać, że go przekona, że się potrafi uwolnić, zastąpić kimś. Zależał zresztą od niego, kochał go, był mu wdzięcznym, i nawykł do ślepego posłuszeństwa.
W chwili, gdy się tego najmniej spodziewał — w życiu zachodził zwrót nagły, mający je zupełnie zmienić... potrzeba na to było siły i energji, których nie miał. Rozumiał to dobrze, iż dla tego świata, w który miał wejść stanie się śmiesznym i zastosować doń nie potrafi — było to jakby wystąpienie przymusowe w roli pajaca!!
Parol napróżno go ciągle zaczepiał łapą i szczekaniem. Adalbert był tak w myślach swych zatopiony, że ani widział go, ani słyszałc, a gdy oznajmiono o wieczerzy po dwakroć, tylko dla pudla poszedł do pokoju, aby jego nakarmić.
Tymczasem piękny wieczór wiosenny, wonny i spokojny, przemienił się w noc również uroczą, której księżyc łagodził ciemności. Ptactwo spało. Parol także zabrałby się był do spoczynku na swoim starym dywaniku, gdyby Adalbert, wedle zwyczaju poszedł do łóżka — ale temu wcale spać się nie chciało...
Przebiegał swe życie przeszłe i niepokoił się tem, co go jeszcze czekało, a znając siebie, nie krył przed sobą niebezpieczeństw, na jakie go dobroduszność, niedoświadczenie — i nieznajomość świata narazić miały...
Świtało już, gdy pomodliwszy się zwlókł się do łóżka...
Nazajutrz zbudził się, choć niedospawszy, o godzinie, o której wstawał zwykle, a oprzytomniawszy, gdy sobie przypomniał wczorajsze wiadomości, zaledwie chciał im wierzyć.