Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 093a 2.jpg

Ta strona została skorygowana.

boszczce... wypędzić ją niepodobna, a ona musi tak żyć, jak nawykła, jak największa pani. No — i nie bez tego żeby jej pensji nie trzeba dać. Ditto panna Felicja, a za niemi cały szereg niedobitków i niedołęgów, których karmić przyjdzie, bo to wszystko wysłużone i stare.
Ruszył ramionami Leszczyc.
— Na miejscu jaśnie pana grafa — dodał — jabym, bodaj datkami jednorazowemi pozbył się tej załogi, bo inaczej on nigdy tu panem nie będzie. Wszystka ta stara służba — ho! bo! pamiętała ona o sobie pewnie, choćby i pani łowczyna Fryczewska!!! Będą piszczeć, ale z głodu nikt z nich nie umrze...
— Jeśli pan graf energiczny jest, to powinien oczyścić sobie pole z tego chwastu, a zostawić tylko ludzi, co służyć mu mogą.
Sokalski się uśmiechnął i głową dał znak, który różnie tłumaczyć sobie można. Leszczyc ciągnął dalej.
— Oprócz mnie, com się nigdy do żadnej kliki tu nie mięszał, a wiernie służył, za co by mnie w łyżce wody utopili — oprócz mnie, proszę pana, wszyscy się za ręce trzymają. Od nich się hrabia prawdy nie dowie o niczem.
Nawet, nie mówiąc złego słowa — proboszcz nasz, staruszek ks. Solina, również z nimi trzyma.
Mnie, żem zawsze prostą drogą szedł, i prawdę mówił nieboszczce — cierpieć za to nie mogą...
Sokalski zaczął rozpytywać o skład dworu, o iczbę sług, i w ten sposób zapobiegł dalszym zwierzaniom się Leszczyca, którego już zdawało mu się, że znał dostatecznie. Zręcznie potem raz jeszcze zwrócił rozmowę na ów testament, o którym tak wiele mówiono.
Leśniczy się mocno poruszył.
— Niech pan wierzy, że to są wszystko baśnie, bo testamentu nigdy nie było... Chciało się im, aby go zrobiła... Podkomorzyna dla pokoju utrzymywała ich przy nadziei — ale nie napisała nic...
O tem i mówić nie ma co...
Rozmowa z panem Sokalskim po dwakroć przerywana i wznawiana, przeciągnęła się aż do wieczora. Pozwolono potem Leszczycowi pójść się pożegnać z hrabią, przy czem on prosił jego i kamerdynera, aby o spotkaniu się w miasteczku nie mówili wcale przybywszy do Zakrzewa i nieokazywali że go znali.
— Uchowaj Boże się nieprzyjaciele moi dowiedzą, będą mnie posądzali i prześladowali — gotowi mnie wysadzić, a ja jeszcze panu tam w Zakrzewie potrzebnym będę, no odemnie jednego prawdy się dowie...
Sokalski zaręczył — iż nie zdradzi Leszczyca. Nazajutrz rano do dnia leśniczy zamierzył puścić się do Zakrzewa przodem i przybyć tam tak, jakby z objazdu lasów powracał. Szczęśliwym był, że mu się tak wyśmienicie udało wszystkich ubiedz i — hrabiego sobie pozyskać, niedomyślał się, iż Adalbert po wyjściu jego wieczorem, mruknął patrząc na drzwi.
— Łajdaki furfant.
Sokalski pomyślał. — Ptasio! trzeba mieć na niego oko.
Co się tyczy Parola, ten i ostatnim razem wąchał starannie ślady za Leszczycem i hrabia, który znał go, a wrażenia psie umiał sobie tłumaczyć, miał to przekonanie, że Parol także leśniczego podejrzywał o łajdactwo.
Dowiedzionem bowiem było, że Parol miał instykt osobliwy, w poznawaniu ludzi. Poczciwych i biednych przyjmował sympatycznie, łotrami się brzydził i żadne admonicje hrabiego nie zdołały go zmusić do tolerowania tych, którzy mu się nie podobali.
Jeśli nie mógł na nich szczekać, to burczał i dawał nie dwuznaczne oznaki pogardy i wstrętu.
Nazajutrz rano z miasteczka wyjechał hr. Adalbert nie śpiesząc się wcale, i jakeśmy mówili, nad wieczorem przybył do Zakrzewa, gdzie, chociaż się go spodziewano oddawna, ani dnia ni godziny nie wiedziano — przyjazd więc poruszył wszystkich.
Jak się hrabia zachował względem domowników, sług, jak się wydał im i oni jemu, po części już wiemy.
Co się tyczy Parola, ten także był w położenia dla siebie nowem i trudnem. Pałac był bardzo rozległy, ludzi domowych a nieznanych mu mnóstwo. Miał tyle taktu, że ani się łasił ani zębów nie pokazywał nikomu. W postawie skromnej chodził za hrabią patrząc mu w oczy i zastosowując swoje obchodzenie się z ludźmi do obejścia się z nimi swego pana.
O rozumie jego powzięto zaraz nie małe wyobrażenie. Wiadomość o tem, że hrabia miał pudla faworyta, rozeszła się po całym dworze i panna Felicja kazała zapytać kamerdynera, co pies pański zwykł był jadać na kolację.
W ogóle wszyscy dla niego byli z atencją wielką, a Parol przyjmował grzeczności dosyć obojętnie.
Pierwsze chwile poświęcił gruntownemu obeznaniu się z miejscowością, chodził po kątach, wąchał, był na ganku dla przekonania się, czy na dziedzińcu nie znajdzie jakiego proletarjatu psiego... parę razy szczeknął słuchając ujadania psów folwarcznych, zresztą nie odstępował hrabiego i na noc sobie obrał kątek w jego sypialni.