Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 102a 1.jpg

Ta strona została skorygowana.

Adalbert już nic nie odpowiedział, głaskał Parola i dumał. Zwolna, trochę na chwilę ożywiona jego fizjognomja — do dawnego zastygnięcia powracała. Nie patrzał już na Sokalskiego.
Znaleziony szczątek i dowód istnienia testamentu, z jednej strony przynosił nadzieję, że się może dokument ten znajdzie — z drugiej niepokoił sumienie...
Walczył z sobą aby drogę dalszego postępowania obmyśleć.
Sokalski widząc go tak zatopionym w sobie — popatrzał na niego i opuścił sypialnię, udając się do swojego pokoju przy kredensie.
Tu, rozpiąwszy swój tłomoczek podróżny — kamerdyner hrabiego Albina dobył z niego jeden tom Kromera podróży po Włoszech, siadł przy oknie i z wielkiem zajęciem czytać począł. — Jakim sposobem samouczek ten, od młodu spełniając lokajskie i kamerdynera obowiązki, przyszedł do takiego zamiłowania w literaturze i obeznania się z nią, że mógł w końcu studjowad Kremera — trudno wytłumaczyć.
Są takie cuda wytrwałości i pracy, którymby się wierzyć nie chciało, gdyby się ich nie dotknęło. Sokalski w szkołach nie sięgnął dalej nad klasy elementarne, a później chwytał książki bez wyboru, jakie mu się nastręczały. Czytał wszystko co napadł chciwie, wiele rzeczy nie rozumiał. Ale miał naówczas tyle żelaznej wytrwałości i uporu, iż po dziesięć razy sylabizował jedno, dopóki myśli nie dociekł... Przychodziło mu to samouctwo powoli — ale na czasie mu nie zbywało. Zajmowała go praca i czuł, że ona go wyszlachetniała.
Goście hrabiego Albina, nawykli byli śmiać się znajdując czasem w przedpokoju Jego Ekscellencji, kamerdynera z książką... On dozwalał się im z siebie naśmiewać.
Mógłby był później może obowiązki swe zmienić na inne, mniej upokarzające, lecz przywykł do tego domu, do ludzi, miał u hrabiego względy i niechciał mieniać tego co znajdował znośnem, na coś nieznanego i niepewnego.
Jego Ekscelencja hrabia Albin tak wierzył w rozum i takt Sokalskiego, że zmuszony zaopiekować się kuzynem, dziwakiem nieporadnym — nie znalazł dla niego lepszego opiekuna w zastępstwie nad „nieoszacowanego” Sokalsia.
Był to zarazem i honor wielki dla kamerdynera, wystąpić w roli Mentora, ale i odpowiedzialność też ciężka, za — nieuchronne bąki, jakie Adalbert miał strzelać.
Wzdychał biedak, pocieszając się, że przecie zbyt długo to trwać nie może.




Niebyło w Zakrzewie jednozgodniej znienawidzonego człowieka nad Leszczyca — nie miał tu za sobą ani jednej żywej duszy...
Za życia podkomorzynej podejrzewano go, że u niej wszystkim szkodził, donosił, o sobie tylko pamiętał — i wytłumaczyć tego nie umiano, jak tyle święta i dobra pani, mogła mieć słabość do człowieka fałszywego, wstrętnego i niezręcznego pochlebcy.
Staruszka się z tego wytłumaczyć nie umiała. Obawiała się go może... Probowano go wysadzić różnemi sposoby, żalono się podkomorzynie, słuchała obojętnie zarzutów, potrząsała głową, dodawała czasem — ale ja to wszystko wiem — i Leszczyc się na swem stanowisku w łaskach utrzymywał.
Chodziły wieści, że z lasów bardzo rozległych niemałe korzyści ciągnął potajemnie dla siebie — że drzewo sprzedawał, które wywożono za granicę... na skórkach i na zwierzynie zarabiał bardzo wiele, ale na jawnem nadużyciu nikt go pochwycić nie mógł, a doniesieniom niechętnych pani podkomorzyna wiary nie dawała.
— Dajcież wy mnie pokój, — mówiła śmiejąc się — z temi lisiemi skórkami, ja dla nich się oficjalisty nie pozbędę, aby potem drugiego dostać gorszego!
Leszczyc przed wielu już latami znalazł się w Zakrzewie, niewiadomo zkąd przywędrowawszy. Był pomocnikiem przy starym Kwapskim, a po jego śmierci leśniczowstwo na niego spadło. Mówiono nawet, że bezdzietnego starego kawalera, pilnując w ostatniej chorobie, Leszczyc obrał z grosza, tak, że się po nim nad paręset złotych nie znalazło.
Później, gdy się tu mocno zasiedział, łaski sobie zaskarbił, a i drugim zaczął szkodzić — poszukiwano jego przeszłości i pochodzenia i — nic się dowiedzieć nie umiano.