Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 131b 1.jpg

Ta strona została skorygowana.
TOM II.

Przybycie dnia tegoż obu braci Osmólskich, Florjana i Walerjana, dla hrabiego było nowym i niemałym kłopotem, chociaż poniekąd mógł być do tego przygotowanym.
Rodzeni bracia, panowie Florjan i Walerjan, oddawna z sobą byli w stosunkach więcej niż naprężonych...
Nie zgadzały się ich charaktery i humory, stronili więc od siebie i tylko zmuszeni ocierali się o siebie tam, gdzie zetknięcia uniknąć nie mogli.
Do Zakrzewa jednego dnia sprowadził ich czysty traf, który często figle płata. Obaj radli byli szczególnie tutaj się z sobą nie spotykać.
Pan Florjan, starszy, niemajętny po rodzicach i tego co od nich otrzymał, zachować ani pomnożyć nie umiał. Żenił się trzy razy, ale mu dzieci, oprócz jednego syna, poumierały. Miał lat z górą pięćdziesiąt, a ci co go znali nie ręczyli, ażeby raz jeszcze nie wdział na gruby kark złotego jarzma małżeńskiego.
Ubogi, zadłużony pan Florjan udawał pana i nosił się pysznie... Około niego, służby i powozu odarto było, łatano, wiązano, ale świecąco. Konie miał chude i kulawe, ale inaczej jak czterma nie ruszył. Liberja była połatana, ale guziki herbowe...
On sam na senatora rzymskiego rad był wyglądać, takie sobie tony dawał, tak wszędzie o pierwsze miejsce się ubiegał i nikomu wyprzedzić nie dawał.
Śmiano mu się niemal w oczy, na co albo nie zważał wcale, a swoje robił, lub sierdzisto się odcinał...
O sobie mówiąc, gdy się zaprzeć nie mógł, że mu się nie wiodło, złości ludzkiej, przewrotności nieprzyjaciół, wszystkie niepowodzenia przypisywał.
Otyły, rumiany, ale na twarzy ospowaty i brzydki, do kobiet miał śmieszną słabość.
Brat Walerjan jak niebo do ziemi nie był do niego podobnym. Był to, co zowią, dobry koleżka... Stracił swą ojcowiznę wcześnie, ożenił się potem i przepuścił wiosczynę żony, która ze zmartwienia zmarła.
Ubóstwiał ją po śmierci! bez łzy na powiekach wspomnieć o niej nie mógł.
O lat kilka od brata pana Florjan młodszy, chudszy, twarzy ruchawej, wykrzywiającej się, zawsze wesołej, gorączka, impetyk... nie robił teraz nic, tylko pil, jadł, polował i konceptami zabawiając, od domu do domu jeździł, gdzie o kompanijce posłyszał.
Przyjmowano go ochotnie, bo dowcipu swego i pożyczanego miał dosyć, nie obrażał się niczem, dawał z siebie żartować i choć go było do rany przyłożyć.
Florjan brat starszy mówił o nim ze wzgardą:
— To zakała rodziny.
Walerjan zaś jego przezywał senatorem, z powodu tonów jakie sobie dawał, ale do senatora cicho dopisywał:
— Senator w łapciach...
Przezwisko to tak się przyczepiło i przylgnęło do pana Florjnna, iż go pod niem w okolicy znano.
Około godziny jedenastej rana zatoczył się prastary kocz w kształcie czółna przed główny ganek pałacowy w Zakrzewie, wysiadł z niego pan (tak się zwać kazał) starościc Florjan Osmólski i nieustraszony poważną figurą Sokalskiego, kazał mu się zameldować hrabiemu.
Ponieważ ranek był gorący, a pot lał się z czoła senatorowi, dobył chustki z kieszeni dla otarcia go. Była tak dziurawa na przestrzał, iż służba zakrzewska musiała śmiech kułakami uśmierzać.
Hrabia musiał go przyjąć i był nieco uprzedzonym. Wystąpił sztywno, chciał się postawić pańsko, ale to mu się nie udało.
Senator z godzinę męczył gospodarza opowiadaniem o sobie, o rodzinie, o wysokiej cenie w jakiej był u podkomorzynej. Mówił dużo — a Adalbert słuchał cierpliwie.
Interwencja Sokalskiego przed obiadem, oswobodziła hrabiego od nudziarza, który tylko o sobie mówił, siebie wynosił i w dodatku powtarzał się nieznośnie.
Po naradzie, wypadło do stołu wspólnego w wielkiej sali jadalnej prosić wszystkich. Gospodynią u stołu miała być panna Felicja.
Senator upomniał się o pierwsze naturalnie miejsce przy gospodarzu, nie kryjąc pogardy z jaką przyjął Augusta Feliksa.
Sędzina i Musia sindły naprzeciw hrabiego, który, jak wszyscy to zaraz zanotowali, ładne dziewczę pozdrowił bardzo uprzejmym uśmieszkiem.
Rozmowa przy stole wlokła się jak wóz sosnowym borem, po wybojach i korzeniach. Hrabia mały miał w niej udział i tylko wprost zagadnięty, od-