Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 146a.jpg

Ta strona została skorygowana.

— Proszę pani sędzinej, o tem, co jej zwierzam nikomu ani słowa. Hrabiego my weźmiemy...
Niech drudzy się rozjeżdżają — i owszem, niech pani desperuje jak oni — ale spuści się na mnie, że przecie u tego mruka coś utargujemy.
Ja go mam na oku. Chodzi do proboszcza. Ks. Solina szkodzić nikomu nie będzie, ale jemu on nie starczy, kogoś pod ręką mieć musi. Ja się spodzie wam pozyskać przy nim to miejsce. Będę z nim gołębie, a choćby, z przeproszeniem pani, i kwiczoły hodował.
Leszczyc śmiał się.
— Przy każdej zręczności napomknę mu o tem, że pani sędzinie przed wszystkiemi należy, co nieboszczka jej obiecywała.
Niech pani będzie dobrej myśli, ja jej cały jestem oddany.
Łowczy wynurzywszy się tak i otrzymawszy podziękowanie, nie chciał się zbyt długo tu zatrzymywać — i raz jeszcze pocałowawszy w rękę sędzinę, wysunął się z oficyny.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy Musia zarumieniona, oburzona, wyskoczyła z drugiego pokoju, wprost biegnąc do matki.
— A! to niegodziwy łotr! zawołała ku drzwiom ręką wyciągając — słyszałam wszystko. Czyż mama nie rozumie o co mu chodzi?...
— Tak dobrze jak i ty — rzekła sędziną — ale...
— Ale to co mówi i obiecuje, kłamie! poczęła Musia. Hrabia więcej ufa Rzęckiemu, dla niego jest lepszym... słowo daję. Jeżeli kto tu nam pomódz będzie mógł, to on.
Pardwowska głową trzęsła.
— Oh! oh — wybąknęła — daj ty mi z tym twoim Ewarystem pokój. Dobry chłopiec, ale nie ma nic. Leszczyc, słyszałaś, ma grube pieniądze.
— Niech je sobie trzyma! i z Panem Bogiem idzie. Krzyżyk na drogę — mówiła Musia. Mnie niemi nie kupi.
— Ani ja myślę cię, mój skarbie, sprzedawać, szepnęła ściskając ją matka — ale nikogo nie trzeba zrażać. Zlituj się! Dla każdego musiemy być grzeczne — to nas nie wiąże.
— A! tak! to nas nie wiąże! — zawołała Musia, padając na krzesło i opierając się na rączce — ale ile do kosztuje kłamać i uśmiechać się, gdy w oczy by się plunąć chciało!! Wie mamcia — ten Leszczyc na mnie robi wrażenie węża... wstręt i obrzydzenie mam ku niemu!
Sędzina usta jej pocałunkiem zamknęła.




Skutkiem przemówienia hr. Albina do rodziny — było, że znaczna jej część, widząc dłuższe siedzenie w Zakrzowie bezcelowem — chętnie czy nie, wybierać się zaczęła. Nie wyrzekano się nadziei, ale każdy szukał środków, jakie miał użyć, aby od Adalberta coś wyjednać.
Rachowano na różne wpływy i okoliczności — na tę opinję publiczną, do której się odwoływał senator, na — pokorne załugiwanie się dziedzicowi.
Sędzina mówiła o wyjeździe jak inni, ale o nim nie myślała. Ciągle jej coś przeszkadzało, albo własna fluksja lub kaszel Musi i t. p.
Agust Feliks i Walerjan, którym śniadania dobre dawano w oficynie, nie spieszyli też z wyjazdem. Nim zaczęli opuszczać Zakrzew pomniejsi chudeusze, którzy widzieli jaki Sokalski miał wpływ i powagę, nie wahali się dworować mu i kłaniać się, aby jego protekcję wyjednać.
Kamerdynerowi to i pochlebiało, i zgadzało się z jego systemem, aby małemi datkami się opędzać. Pomniejsze zapomogi starał się, w sekrecie zawsze wyjednywać. Ponieważ hrabiowie oba nie byli przystępni wcale, co pozostało grupowało się przy Fryczewskiej, ale łowczyna pośrednictwa żadnego podejmować nie chciała.
Tym czasem j. ekscell. hr. Albin pracował nad tem, aby Adalbertowi dom, tryb życia tak urządzić, iżby się bez Sokalskiego mógł obejść i bez niego...
Znał tę naturę łagodną a nawykającą łatwo, której raz drogi wytknąwszy i nauczywszy ją chodzić niemi, można było rachować, że z nich nie zboczy. Sokalski był jego ekscellencji potrzebnym — na jego miejscu trzeba było kogoś do dozoru postawić... W tem trudność leżała.
Sokalski, który tu sobie przykrzył, wskazywał proboszcza ale ks. Solina nieustannie stać i zapobiedz tysiącom drobnych bąków nie mógł.
Hr. Albin sam zniecierpliwiony, przez Sokalskiego trochę podżegany — w końcu przyszedł do tego postanowienia, że życie i dom na pewną stopę urządziwszy, Adalbertowi dawszy instrukcję, uprosiwszy proboszcza o opiekę — można było zostawić go samemu sobie.
— Trudno żebyśmy zawsze niańczyć go mieli — mówił Sokalskiemu. — Zrujnować się odrazu nie może, tu na partykularzu, choćby się skompromitował niema to znaczenia... Ja zdala czuwać będę. Trzeba kogoś posadzić coby mi znać dawał o wszystkiem. Zresztą, wola Boża!!! sprobujemy go puścić!! Zobaczym!
Nic o tem nie mówił hr. Albin, zawiązywał stosunki w sąsiedztwie, i działał wedle swej myśli. Kilka razy odbył poufną naradę z proboszczem. Sokalski także bardzo był czynnym...