Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

— Gadaj co wiesz...
— Com ci powiedział, odezwał się Łukasz, najważniejsza rzecz. Wolałem od razu dać ci siekierą w łeb, teraz już nie tyle poczujesz... bo przeciw tego reszta — głupstwo. Hersz do tej pory nie zrobił nic — dla czego nie wiem. Boję się czy z Malborzyńskim nie ma konszachtów...
Czermiński ruszył ramionami...
— Bredzisz — rzekł krótko...
— Malborzyński wszędzie szuka kilku tysięcy rubli... Podatki zaległe, nieopłacony bank, procenta, a w domu ani grosza. Nikt mu nie daje.
Wiadomość ta zdawała się przyjemną Czermińskiemu, spuścił głowę i zadumał się, może nad tem jak z niej będzie korzystał... Nagle spytał:
— A kwoka była tam?
— Obiedwie — razem, zaraz po twoim wyjeździe i dnia nie straciły... Ale ostrożnie, poszły pieszo, polami, i jejmość je przyjmowała w chacie w ogrodzie. Pewne, że o nich nikt nie wie...
Śmiał się Łukasz, Czermiński zaciął usta.
— Siedziały godzinę czy więcej... kończył pierwszy... Spiskowały...
Czermiński usłyszawszy ten wyraz, popatrzył na mówiącego długo, dobył z kieszeni kawał zmiętego papieru, w silnych rękach poszarpał go w drobne części i ze złością w komin rzucił. Wejrzeniem dawał do zrozumienia, iż tak sobie ze spiskującymi postąpi.
— Było mnie słuchać dopóki czas — odezwał się pan Łukasz z wolna. Prosiłem cię, abyś nie lazł w to błoto, i Rawskiej nie brał, z tą wszystką biedą i paskudztwem, które ona ci wniosła... Mówiłeś że chcesz mieć za co ręce zaczepić — a noś się stał niewolnikiem jej i pokutujesz... Co ci z tego przyszło? alboś ty się ze swoim rozumem nie dorobił