Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

i tak majątku? Masz czegoś chciał... Pociecha z dzieci — i wieczna groźba z tą kwoką, co gotowa wszystko wyśpiewać jak się rozzłości! Trzymasz ją w ręku! Ale, bodajeś tak... ona ciebie ma w garści... Co ty jej zrobisz? Masz czegoś chciał. Oto tobie Rawska! oto tobie pańskie ochłapy!...
Splunął mówiąc pan Łukasz. Czermiński, który się nie mógł był oburzyć za te zuchwałe wyrazy — zmilczał.
Trwało z obu stron to milczenie dosyć długo. Łukasz poszedł do stołu i powtórnie się wódki napił; chciał namówić Czermińskiego na nią, ale ten ręką kieliszek odtrącił.
— Leosia zasłać zaraz... gdzie pieprz rośnie...
— Dokąd? zapytał siedzący.
— Jak najdalej... Albo ja wiem?... A nie zechce być posłuszny? wydziedziczyć... Wszystko twoje, dorobkowe, masz prawo...
Nie zdawał się już słuchać przybyły, tak się dziwnie w ponurem dumaniu pogrążył... Twarz, jak zapomniana, straciła wyraz, opadła, usta się na pół otwarły bezsilne... oczy osłupiały. Łukasz dopatrzywszy tego, przystąpił i wstrząsnął nim biorąc za ramię...
Jak zbudzony ze snu Czermiński się odezwał boleśnie:
— Moryś! I ręką uderzył po kolanie... Posłać po niego, tu — niech przyjeżdża... parobka — zaraz...
Pan Łukasz postąpił ku drzwiom, czekając potwierdzenia.
— Posłać! powtórzył Czermiński — zaraz.
Ruszył się pan Łukasz posłuszny, a dostrzedz było można, iż gdy ludzie nań patrzyli, z panem Czermińskim inaczej się obchodził, wcale nie tak poufale jak sam na sam. Dziwny był stosunek między nimi. Stali jakby na równi z sobą, gdy drzwi były zamknięte, przy obcych pan Łukasz grał rolę oficyalisty.