Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

Pomilczawszy, uśmiechnął się złośliwie, jedno oko mrużąc. — Chłopiec spuścił głowę.
Roztropny był — wziął się na fortel.
— Jak panicza nie ma — to co robić! pójdę konia postawię — a co stary pan powie... co mnie do tego! Przykazanie było strasznie pilne... Powiem, że panicz mnie z niczem odprawili.
Znowu tedy do głowy się wziął, z wielkiego frasunku. Ziombek pomiarkował, że może być odpowiedzialny.
— Trzebaby posłać do Holmanowa. Kto wie — może tam — a to bliżej.
— Jabym i sam dojechał — bo koń nie tak to jeszcze zmęczony...
— No to jedź rzekł pisarz — jedź — jak go tam nie zdybiesz, pewnie już tu będzie...
Uśmiechnął się dziwnie.
Nie wiele myśląc, chłopiec się konia uczepił i na siodło wgramolił, a choć szkapie się od stajni odchodzić nie chciało — zaciął ją i ruszył. Ziombek patrzał obojętnie. Znów tedy kłusem, przez ściernie szłapał posłaniec za zgubionym paniczem. W istocie znajdował on się w Holmanowie.
Tych parę tygodni dziwną zmianę w życiu jego zrządziło. Moryś stał się doradcą i przyjacielem domu marszałkowej, która rady jego zasięgała, unosząc się nad jego rozumem i praktycznością, dając mu nawet pierwszeństwo na osobności nad Leosiem... dziwną serdecznością, która obiecywała Morysiowi w przyszłości... on sam dobrze nie wiedział co — lecz coś, co mu i miłe było i czem się czuł dumnym. Wśród tej przyjaźni jak promyki przelatywały wyrazy dwuznaczne, drżących rąk zbliżenia, które marszałkowa bardzo szybko usuwała, wejrzenia na przemiany surowe i łagodne. Morysiowi tu dziwnie było jakoś dobrze... wracał pod różnemi pozorami. Najczęściej radzono go się w sprawach gospodarskich,