Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

nie do Rakowiec... dawało odgadywać sprawę ważną. Obawiał się Moryś, aby go gdzie daleko i na długo nie wysłano... Różne inne też myśli przychodziły.... Moryś wszakże, który dotąd był faworytem, polegał wiele na łasce ojca i na umiejętności znalezienia się z nim.
W nocy jadąc, pobłądzono trochę, droga była zła; nazajutrz do dnia dojechali do Zamoroczan... Chociaż dopiero na brzask się brało, tu już, po gospodarsku, świeciło na folwarku i ludzie się ruszali. W oknach pana Łukasza ogień widać było. Czermiński wstał od godziny. Jak mu tylko dano znać o synu, skinął na Łukasza, aby sobie precz szedł i samych ich zostawił. Gdy Moryś od progu przybliżał się dla ucałowania ojcowskiej ręki, pana Łukasza już w izbie nie było. Zostali sami, Czermiński stał blady, z rękami założonemi w tył, synowi jedną z nich wyciągnął i zaraz cofnął. Z twarzy poznał Moryś, że się źle święci. Lecz z razu stary ani słowa nie rzekł, oczyma mierzył... Moryś mu się uśmiechał.
— Cóż to i pan Maurycy... do Holmanowa już? Ha?...
Począł głos podnosić: — Do spódniczek! do Holmanowa! do jedwabnych! A parcianych waćpanu nie dosyć? Ha!! Paraski wasanu zbrzydły!
Zakrztusił się stary z gniewu.
Ten piorun z razu zmieszał Morysia niezmiernie, lecz wnet oprzytomniał.
— Leoś mnie namówił pojechać — rzekł — przecie w tem nie ma nic złego...
Czermiński milczał, łykajęc ślinę i rzucając się.
— Nie ma złego! Jest złe! Chcecie się dać opanować ladajakim babom... Ty — Moryś! — Niechże ten błazen Leoś — ale ty... ty!... Splunął.
— Dla czegoż się ojciec tak gniewa? odparł ufny w łaskę Moryś. Przecie mnie tam nie zjedli...
Odwrócił się od niego Czermiński...
— Służyć... temu sowizrzałowi... dziewosłęby...