Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

Klął niezrozumiale... Począł chodzić po izbie. Moryś stał. Parę razy zaczynał coś mówić, chcąc się tłumaczyć; nakazano mu milczenie — zamilkł...
Kwadrans czasu upłynął; ojciec się zdawał namyślać co ma począć.
— Dosyć tego! wybuchnął nareszcie. Wyście smarkacze, zguby nie widzicie, matka ślepa... ja nie dopuszczę. Dosyć romansów z temi bankrutami... Pojedziesz ztąd wprost do Zaczałowa, i ani mi się ruszysz... Leon gdzieindziej.
— Ale ja tak nie rozporządziwszy się w Racicach odjechać nie mogę! bąknął Maurycy...
— Co? przyskakując krzyknął ojciec. Czy to Racice twoje? Ty koszuli swojej własnej nie masz na grzbiecie. Racic więcej ani powąchasz, na ekonoma do Zaczałowa...
Z Leonem wiem co zrobię...
Do Zaczałowa — jak stoisz...
— Ale — kochany ojcze... począł Moryś.
Stary gdy wpadł w gniew przestawał być milczącym, wyrazy mu wylatywały z ust jak wrzątek z garnka na ogniu.
— Tu nie ma kochanego ojca... Zdrajcy! szpiegi... przechery... co godzicie na moje życie... spokój... I ty! i ty! Do Zaczałowa...
Zaczałów leżał o dobre mil piętnaście, kędyś za Słonimem... Maurycy nie ruszał się jeszcze w nadziei, że ojca zmiękczy; lecz gniewny był tem bardziej, im więcej dawniej ufał Morysiowi.
— Ja proszę ojca... począł zmieszany i wzburzony syn, cisnąc się do ręki.
Stary go popchnął z gniewem.
— Precz! do Zaczałowa — albo nigdy mi więcej na oczy... Ta baba mi moje własne dzieci chce pozabierać. Niedoczekanie jej — niedoczekanie!... I powtórzył raz jeszcze: — Do Zaczałowa...