Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

gniew miał czas ostygnąć. Na faworyta mógł się passyonować, z gagatka matczynego zwykł był szydzić i urągać mu się, wiedząc, że to go więcej pewnie zaboli.
Przyjął go więc zimno... pogardliwie.
— Bardzo pana Leona przepraszam, że go tak pilno wezwałem nie dając mu się wyspać w ciepłej pierzynie... Pewnie to asindziejowi nie w smak będzie, miłe sąsiedztwo porzucić, i szacowne stosunki z babami... Tymczasem trzeba, byś raczył jechać do Borów... i tam siedział, dopóki nowych nie dam rozkazów.
A że Leoś nie wzruszony wcale stał i słuchał, nie okazując nawet, żeby to na nim zrobiło wrażenie, Czermiński dodał nagle zmieniając ton:
— Jedź kpie jakiś na rekolekcye... Dosyć mi tych romansów... świnie ci każę paść. Rozumiesz smarkaczu jakiś? Do Borów — wprost, natychmiast... Precz. Wskazał ręką na drzwi. Leon słowa nie mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Ta zimna krew i posłuszeństwo, coby miały ukołysać starego, zrodziły w nim gniew większy jeszcze. Nie dając nawet wypocząć nawet synowi, kazał natychmiast konie mu dać folwarczne i wieźć na miejsce przeznaczone.
Bory leżały w Pińszczyźnie, w kącie zapadłym otoczone błotami, tak, że suchalejami tylko dostać się do nich było można, wygnanie to było istną męczarnią, bo Leon pozbawiony tu być musiał wszelkiego towarzystwa ludzkiego. Sąsiedztwa nie było żadnego, dom lichy... nawet samo przeżycie dla pieszczonego dziecka było trudne... Skazany był na stół ekonomski, równający się więziennemu.
Zawahał się z razu Leoś, bo znał z odgłosu ten Sybir (tak go nazywano pospolicie) — lecz duma pewna i nadzieja w matce nie zezwoliły mu prosić,