Tu załamała ręce panna Damianna.
— I... brzdęk na ziemię coś padło... aż się okna wstrzęsły. Myślałam, że ją uchowaj Boże, uderzył, albo i zabił... lecę zapomniawszy o sobie — wpadam... ta leży pół omdlała na kanapie, a on — blady jak trup na ziemi. Ciął się padając głową o komodkę... krew ciecze...
Pobiegłam do niej... ale zerwała się zaraz na nogi... a ten... ani się rusza... Schyliłam się go cucić — już tylko mu gęba drgała... Apopleksya go tknęła... Sam się, jak bazyliszek, własną złością zabił...
— Cóż doktor powiada?
— Cyrulika sprowadziliśmy zaraz, krew puścił z medyanny... obficie... trochę mu się zrobiło lepiej, ale mowy nie odzyskał... Bobowski przybył... a — zachciałeś pan z doktorami... przez zazdrość teraz powiada, że niepotrzebnie mu krew puścili, że byłby żył... gdyby nie to...
— Jakto? więc nadziei ocalenia go nie robią...
— Ja tam nie wiem — odparła panna Damianna... bo ja sama ledwie żyję i ta nieszczęśliwa też... Lecz... mogę pana Bobowskiego wywołać...
Malborzyński podziękowawszy grzecznie, zgodził się na to chętnie.
Usłużna panna Damianna weszła do dworu, a w kilka minut wyszedł chustką się od chłodu wieczornego osłaniając, doktor Bobowski, dobrze znany i przyjazny p. Aleksemu.
— A acan tu co robisz? — spytał...
— Tak niepokojące rozsiano wieści, żem, przyznaję się, z ciekawości przybył dowiedzieć się — co się tu stało?
Bobowski, człowiek otwarty, chwilę się zawahał niby, czy miał mówić — nie znajdował potrzeby tajenia prawdy...
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/133
Ta strona została skorygowana.