Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/134

Ta strona została skorygowana.

— Co się stało? bardzo prosta rzecz, która często apoplektyczne temperamenta spotyka. Zirytował się, zgrzał, rozgniewał — i palnęło go... Cyrulik głupi krew puścił i kwita...
Ruszył ramionami...
— Aleć nie grozi życiu niebezpieczeństwo? — zapytał Malborzyński.
— Albo ja wiem? — rzekł zimno doktor... — ja wcale za życie nie ręczę... Uderzenie silne i bodaj nie pierwsze... Między nami mówiąc — ksiądz tu potrzebniejszy niż ja, a i z tym chyba się na migi rozmówią.
Przeszedł się pan Bobowski po ganku i począł szukać cygara w kieszeni... Podsunął mu je Malborzyński i ognia zrobił... Doktor westchnął.
— Nic z niego nie będzie — rzekł po cichu. — Pociągnąć może, żyć — trudno. Cuduby na to potrzeba. Medycyna zrobi co umie — reszta — naturze i Bogu zostawiona... Człeczysko się całe życie bezmiernie zamęczał, gryzł... nie dosypiał, nie dojadał... Mówią, że się niedawno na synów mocno pogniewał, tu — słyszę — z żoną miał awanturę... niespokojny był, zły... to się inaczej skończyć nie mogło... Ja dawno mu apopleksyjkę przepowiadałem... była z jego temperamentem nieuchronna...
Co acan chcesz? — dodał cicho Bobowski — żona i dzieci będą miały czem łzy otrzeć, ażeby znów po nim tak bardzo płakać miały — nie wiem. Dojadał im despotyzmem za życia... okrutnie... Odetchną... Wszystko ma swój kres, panie Aleksy kochany...
— A ja wszelako żywię nadzieję, że stary przy pomocy pańskiej wyjdzie z tego...
— Żyw sobie tę nadzieję, jeśli ci tak wypada — rzekł doktor obojętnie. — Ja jej nie mam. Gdyby cyrulik był mu krwi nie puścił... No — tak czy tak... było niedobrze... Gdyby przypadkiem wyszedł... przy-