Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

do kościoła po zakrystyana i świece... Wszystko to szło powolnie, nikt się ani spieszył, ani tak bardzo zajmował pilnie... Stary Hrehor, który zwykle jeździł z Czermińskim, i klął go po cichu, może jeden po nim zapłakał i do dworu przyszedł prosząc, aby go do ciała puszczono... Chciał mu jeszcze ostatnią oddać posługę, i przenieść go na katafalk własnemi rękami.
Wśród tych powolnych przyborów, nadeszło południe... Doktor i proboszcz po cichu gwarząc, siedzieli w bawialnym pokoju, gdy niepozorny mężczyzna stary, z potężnym wąsem, w kapocie samodziałowej i butach długich, wszedł na próg...
Oczy miał czerwone, wyraz twarzy posępny i groźny...
— Niech będzie pochwalony! odezwał się podchodząc poufale ku środkowi...
Proboszcz podniósł się i zbliżył ku niemu.
— A czego pan sobie życzy?
Chwilę na odpowiedź czekał.
— Zmarł Czermiński? spytał ponuro przybyły...
— Nad rankiem... odparł doktor...
Stary przybysz zwiesił głowę...
— Ubili go — rzekł pół głosem — ubili... zagryźli...
I dłonią opaloną oczy obtarł.
Ksiądz z doktorem spojrzeli po sobie.
— Kto pan jesteś? spytał proboszcz.
Wielkiemi oczyma, śmiało spojrzał, nań przybyły...
— No Łukasz — Łukasz! odezwał się.
Znowu dwaj przytomni popatrzali na siebie, jakby pytając, co to ma znaczyć?
— Łukasz — powtórzył podnosząc głowę przybyły... Czermiński — rodzony brat zmarłego, rodzony... A tak — dodał, widząc zdziwienie doktora i księdza: