Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/142

Ta strona została skorygowana.

który Leona miał poprzedzić. Pan Łukasz tymczasem na straży u ciała zająwszy miejsce, nie opuszczał go... Po południu wyszedł na chwilę, obejrzał się, skierował ku oficynie, gdzie czeladź była zgromadzona, kazał sobie gospodyni dać miskę krupniku, kieliszek wódki i kawałek chleba, w milczeniu się posilił, i znowu na dawne stanowisko powrócił.
Trwało to do nocy... Już było ciemno, gdy Maurycy przybiegł wreszcie, wprost naprzód śpiesząc do matki... Milczące było powitanie. Syn ten, niegdyś ulubieniec ojca, wprost od niej poleciał do ciała, i zachodząc się od płaczu, legł u nóg nieboszczyka... Żal jego był tak wielki i prawdziwy, iż pan Łukasz, który z razu na widok jego porwał się był z gniewną twarzą, jakby mu przystępu chciał bronić do ciała, upad! na kolana i sam sie głośno rozpłakał...
Proboszcz z doktorem po chwili przyszli Morysia oderwać ztąd i uprowadzić, aby się uspokoił i odetchnął. Pilno im też było oznajmić mu o tym przybyszu, z którym nie wiedziano co począć. Domyślano się, iż Moryś, mający zaufanie nieboszczyka coś o tem wiedzieć może.
Proboszcz zagaił tedy pierwszy, oznajmując mu o przybyciu ojcowskiego brata... Maurycy podniósł głowę jakby mu się to przesłyszało.
— Jakiego brata? spytał...
— Mianuje się ten człowiek, przybyły z Zamoroczan, bratem nieboszczyka.
— Pan Łukasz? podchwycił Maurycy...
Właśnie domawiał tego wyrazu, gdy powołany wszedł do pokoju powolnym krokiem i stanął naprzeciw niego... Patrzał długo na Morysia z wyrazem jakiejś niepewności, niby się wahając, czy ma go zagadnąć łagodnie czy gniewnie?...