Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/143

Ta strona została skorygowana.

— Zdziwisz się może co ja tu robię — odezwał się i uderzył w piersi — alem ja jemu tak dobrze bratem, jak ty synem. Nie wiedzieliście o tem, nie było potrzeba. Nie chciał on, nie życzyłem ja. Po co? Żeby mu w oczy wytykali, że z charlaków wyszedł?... A — z charlaków... ale w pocie czoła się dorobił co miał... Ot co!... Tak — bratem mu byłem... Teraz o to nie dbam... co tam na to powiecie, kiedy jego już nie ma... Zostawił wam dosyć na pokrycie charłactwa...
I podniósł pięść.
— Za toście wy go zagryźli, zajedli — wy i matka wasza. Całe życie go żarła, aż dobiła...
Porwał się Maurycy, chcąc stanąć w obronie matki — ale pan Łukasz odwrócił się pogardliwie milczący... a po chwili dopiero dodał:
— Co mówię do tego mam prawo! tak! listy jego świadczą... Czarno na białem. Wiem dużo... i więcej niż wy... Nie zaprzeczycie mi gadać, gdy żal i ból gniecie... Zabili go i zagryźli... Ty, nie — wskazał na Maurycego — ja wiem... ale tamci...
A przyjdzie kara boża na wszystkich... przyjdzie, jak Bóg Bogiem... tylko poczekać aż dojrzeje...
I tyle — mruknął, odchodząc nazad do ciała...
Już był na pół drogi z pokoju, gdy Maurycy, który dopiero teraz oprzytomniał, rzucił się za nim i dogonił go u progu...
— Nie wiem czy mam was nazywać stryjem — odezwał się, biorąc go za rękę — na to przecie dowodu trzeba, gdy kto nagle występuje z pokrewieństwem, o którem nigdy mowy nie było... Nie wiem — powtórzył — ale obcy czy stryj — w tym domu i przy mnie, przy zwłokach nieboszczyka, jeśli obrazi nas, matkę, pamięć ojca...
— To co? szydersko ozwał się pan Łukasz podnosząc głowę. To co? Myślisz, że ja się ciebie prze-