Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

— Bądźcie spokojni, rzekł co chwila zażywając tabaki, której przez roztargnienie więcej rozsypywał niż spotrzebowywał — bądźcie spokojni, moi panowie... wszystko się odbędzie jak nie można lepiej — ja w tem. Falimirskiego nieboszczyka chowałem... no, toście słyszeli — dziwili się ludzie. Po świece poszlemy zaraz do Brześcia... a choćby i dalej. Światła żałować nie można... Egzorty będą dwie. Zakonników sprowadzę... Katafalk ubierze się wspaniały. Żałować na ostatnią posługę się nie godzi, ani na chleb żałobny... Obyczajem u nas było zawsze, że na pogrzeb nie skąpiono...
— I my też nie myślimy na nic żałować, rzekł Moryś...
— Spuśćcież się na mnie. Wezmę do pomocy Pierzchałę — bo wy sami nie wydołacie...
Bracia radzi byli wyręczyć się kimkolwiek, nawet owym Pierzchałą, choć to był nieosobliwy człek, ale w razach ciężkich jedyny. Ponieważ jeszcze się nam z nim spotkać przyjdzie w ciągu naszej powieści, nie od rzeczy będzie kilka słów tu o nim powiedzieć...
Pierzchała mieszkał o milę w małej mieścinie, w której oprócz żydów i assessora prawie nikt nie przebywał. Miał tu nie wiedzieć jak nabyty, najęty czy darowany lichy dworek z małym ogródkiem. Był stary kawaler, niegdyś pono dworak Ogińskich, ale z przeszłości swej nie lubiący się tłumaczyć. Z czego żył i czem się teraz właściwie zajmował, nikt dobadać się nie mógł. Żył bardzo ubogo... Jedna gospodyni stara jeść mu warzyła, bieliznę prała, pilnowała chaty, gdy go nie było w domu... Pierzchałę znało całe sąsiedztwo, bo się wszędzie umiał wkręcać, nawet do marszałkowej. Jeździł to tu to tam, na Nowy Rok, imieniny, Zapusty, gdzie się mógł pożywić, niewiele dbając jak go gdzie przyj-