Niekiedy już Czermińska uspokojona dopytywała o dom, o dzieci, posyłała po Leosia, troszczyła się o drobnostki...
W domu młodzi dziedzice mieli nawał zatrudnień — samo przez się prawie to czego pragnęła marszałkowa spełniało się już, nim się o to starać zaczęła. Leoś interesa zdawał na brata, zdolniejszego do nich... Maurycy podjął się chętnie... Było to tymczasowem niby, lecz łatwo mogło się stać trwałem.
Jednego wieczora Moryś znalazł chwilę, aby się wyrwać w odwiedziny do marszałkowej, pod pozorem doniesienia jej o zdrowiu matki i podziękowania za troskliwość o nie... Rzeczy musiały być ułożone... Felicyę bolała trochę głowa, książę u siebie na górze odpoczywał, Malborzyński nie nadszedł... Z początku sam na sam się znalazłszy z Morysiem, piękna pani udała strwożoną tem nieco i zakłopotaną. Wkrótce uległa — urokowi przyjaźni... zapomniała się. Siadła na kanapie, Moryś się zbliżył, rozmowa zaczęła być coraz swobodniejsza i poufalsza.
— Jakżeście panowie potrafili dać rady temu nawałowi interesów, które na was spadły? spytała marszałkowa. Mnie już nieraz na myśl przychodziło... dać wam w pomoc, na podręcznego, mojego Malborzyńskiego...
— A! już się wszystko ułożyło prawie — odparł Maurycy... My z Leosiem nie będziemy mieli... o nic sporu... podzielimy się łatwo i po bratersku...
Marszałkowa chwilę milczała.
— Kochany panie Maurycy, rzekła niby się wahając... Miarkujesz to dobrze, że dla mnie, co za niego Felicyę wydaję, podział byłby pożądany, ale mnie o was obu równo idzie, bo dla obu mam... równy szacunek... przyjaźń...
Tu się nieco zakłopotała o właściwe wyrażenie, i spuściwszy oczy, mówiła dalej po chwili:
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/174
Ta strona została skorygowana.